Weekendowa pogoda wystawiła nas do wiatru. Dosłownie i namacalnie. Wczoraj było tak zimno, że myślałam, iż głowę mi urwie. Dzisiaj podobnie, chociaż odrobinę lepiej. W nocy mocno popadało, a zarówno w sobotę, jak i w niedzielę paskudna i nieprzyjemna aura. A miało być słonecznie i ciepło...
Po wczorajszej i dzisiejszej konsultacji telefonicznej z panią Em przełożyłyśmy nasz spacer we troje na inny termin, bo ani gdzie usiąść i wygrzać się w słońcu, ani porozmawiać, a po co ryzykować, że moja podopieczna się przeziębi? Spacer nie zając, nie ucieknie.
Wróciłam do domu po sobotnim szkoleniu prowadzonym przez Czarodzieja, a na stole czekały na mnie w wazonie goździki (które bardzo lubię) i ciepły obiad. Pomysłodawcą obu był oczywiście Mąż, z którym dzieliłam się swoimi wrażeniami - na świeżo i w emocjach.
Po niedzielnym obiedzie zdecydowaliśmy się razem z Dyrektorem Wykonawczym pójść i obejrzeć jak wygląda hospicjum stacjonarne w stanie surowym. Jest ponoć szansa, że zostanie ono otwarte pod koniec roku. Dla mnie to dobra wiadomość, gdyż na spokojnie i bez pośpiechu przejdę przez specjalistyczne szkolenie (a może i kilka), a potem postaram się dostać na oddział paliatywny szpitalnej onkologii, żeby tam odbyć praktykę. Czarodziej poinformował nas o takiej możliwości - nawet teraz - jeśli ktoś czuje się już na siłach. Wystarczy jeden telefon do odpowiedniej osoby.
Jeśli o mnie chodzi, poczekam, bo zdaję sobie sprawę z tego, że jeszcze prawie nic nie wiem, a chcę podejść do wolontariatu hospicyjnego z pełną odpowiedzialnością, dojrzałością, przygotowaniem oraz niezbędną wiedzą. Na to wszystko potrzeba czasu, właściwego nastawienia psychicznego, siły wewnętrznej, dystansu, chęci oraz całkowitej świadomości gdzie, po co, komu, jak i dlaczego chcę pomagać.