Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

środa, 16 kwietnia 2014

1.595. O jedzeniu

Tym razem to nie zmyłka. Będzie o tym, co jem, czego nie jem i czy w ogóle jem. Ostatnio bowiem zauważyłam u siebie mocno niepokojące objawy - brak apetytu i chęci na jedzenie czegokolwiek - nawet czekoladowych łakoci. Trwa to już chwilę, a ja bacznie się obserwuję.

Nie oszczędzam, choć o to posądzał mnie jeszcze dzisiaj Mąż. Zawsze kiedy kończą się nam pieniądze, pada to samo pytanie z ust Dyrektora Wykonawczego. Czasem potwierdzam, ale rano zaprzeczyłam, bo akurat ostatnia stówka, która pozostała nam w portfelu do końca miesiąca, nie jest wymówką.

Po obejrzeniu dwóch krótkich wywiadów z panią psychodietetyk, które tu kiedyś podlinkowałam, zaczęłam czekać na moment, w którym poczuję głód fizyczny. I albo ja mam problemy z jego rozpoznaniem, albo on mi zanikł - w myśl powszechnie znanego powiedzenia o nieużywanym organie.

Wczorajsze śniadanie zjadłam gdzieś około południa, a i tak zrobiłam to bardziej z rozsądku niż chęci, o głodzie w ogóle nie wspominając. Z dzisiejszym poszło mi trochę szybciej, ale chyba tylko dlatego, że Głos Rozsądku stał nade mną jak kat nad martwą duszą i marudził, więc dla świętego spokoju zjadłam codzienną porcję płatków owsianych z wodą, pestkami dyni, słonecznikiem, żurawiną i startym jabłkiem.

Jedyne na to naprawdę miewam ochotę to kawa. Ze śmietanką i cukrem. Jak mam dobry dzień, potrafię wypić zawartość trzech kubków, bo dwa to norma, którą wyrabiam bez problemu. A reszta najzwyczajniej w świecie mi nie wchodzi. Czekolada za słodka, chleb za suchy, wędlina za słona. A nie, zapomniałam o ogórkach kiszonych - jem po jednym każdego dnia.

Od razu rozwiewam ewentualne wątpliwości i podejrzenia, które mogły się w tym miejscu co poniektórym pojawić - to nie ciąża. Wykluczyliśmy ją z Mężem półtora tygodnia temu, bo faktycznie czułam się dość dziwnie i nietypowo. Jedna kreska na teście dała nam odpowiedź na nurtujące pytanie.

Kilka dni temu kupiłam na próbę zupę krem z pomidorów. Spróbowaliśmy ją w sobotę, z grzankami. Nie była zła, choć trochę kwaskowa. Wczoraj podgrzałam sobie podobną, ale z groszku. Jak dla mnie rewelacyjna i najlepsza z całej skonsumowanej trójki! Dzisiaj przyszła bowiem pora na marchewkę. Za ostra, ale wiem, że na pewno przypadnie do gustu Mężowi, bo zawiera pieprz cayenne. Istnieje też szansa, że skusi się on na buraczki, których ja nie lubię.

Wielkanoc tuż tuż. Czuję przez kratki wentylacyjne, gdyż to właśnie nimi wkradają się do naszego mieszkania różne zapachy. Zapasy z wiadomą adnotacją "nie rusz - to na święta" leżą na półce w lodówce i w szafce. To, co się nie zmieściło, stoi w kącie kuchni, na podłodze.

W piątek rano kupimy warzywa na sałatkę jarzynową. Dyrektor Wykonawczy jak zwykle drobno i pięknie pokroi wszystkie składniki w kosteczkę. W sobotę podzielimy się nią z matką, bo sama dla siebie jej nie zrobi. Weźmiemy upieczony przez nią schab, który uwielbiam i jadam jedynie z okazji Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Zostanie nam jeszcze do kupienia sernik dla mnie i szarlotka dla Męża. Plus standardowo pieczywo i woda.

Może do świąt apetyt mi wróci. Póki co nawet myśli o tych wszystkich smakołykach na mnie nie działają. W domu zimno. Siedzę ubrana jak na peerelowskiej budowie - w pikowanym waciaku na suwak i kominie zamotanym wokół szyi. Gdzie to słońce?