Obudziliśmy się o 5:40. Sami z siebie, dobrowolnie, wyspani. Przez okno zdążyliśmy zobaczyć procesję rezurekcyjną dookoła kościoła, a także pewnego starszego pana, który tuż za ogrodzeniem świątyni, mimo poważnych problemów z poruszaniem (nerwowo rozglądając się wokół siebie) odpalił petardę, rzucił ją na trawę i oddalił się z miejsca zdarzenia na tyle szybko, na ile pozwalały mu własne niezbyt sprawne nogi. Staliśmy za roletą i przez dłuższą chwilę zastanawialiśmy się z Mężem czy zamiarem staruszka było uczczenie Zmartwychwstania Jezusa, czy też próba zakłócenia uroczystości kościelnej. W każdym razie widok był dość niecodzienny - tym bardziej, że w pierwszej chwili pomyśleliśmy, iż ów jegomość spieszył się na mszę.
Złożyliśmy sobie życzenia wielkanocne, podzieliliśmy się zawartością koszyczka ze święconką, skosztowaliśmy po trochu wszystkich przygotowanych i kupionych smakołyków, po czym udaliśmy się na spacer połączony z pójściem na cmentarz na groby moich dziadków, wujka oraz przyszywanej babci, na której pogrzebie byłam w pierwszych dniach stycznia.
Pogoda taka sobie - chłodno, nieprzyjemnie, wiał wiatr, na niebie mleko, słońce nie mogło się przebić przez chmury, a światło było dość ostre i zdjęcia niekoniecznie się nadają. Nie licząc mordki pewnego pięknego psa, który już kiedyś zaskarbił sobie moje serce i cieszę się, że mogłam go dzisiaj spotkać po raz kolejny.
Byliśmy także na poobiednim spacerze z panią Em, a potem już sami udaliśmy się na mszę. Jutro siedzimy w domu, gdyż już od lat nie wychodzę na dwór w ten dzień - nie chcę ryzykować bycia oblaną wiadrem wody, a odkąd znajoma mojej matki (samotna pani dobrze po sześćdziesiątce) została w ten sposób potraktowana, nie wierzę w cuda w tej materii.