Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

wtorek, 22 kwietnia 2014

1.605. Tradycji stało się zadość

Jako uparta i zadziorna koza za wodą nie przepadam i nie przypominam sobie, by kiedykolwiek było inaczej. Zapewne w przyszłości też się to nie zmieni.

Wczoraj był ten dzień, w którym lanie wody jest ponoć dozwolone i nawet pożądane, by zapewnić dobrobyt i powodzenie - szczególnie przedstawicielkom płci pięknej.

Od samego rana zastrzegłam głośno i wyraźnie, że nie życzę sobie jakiegokolwiek polewania mnie czymkolwiek. I był spokój. Aż do późnego popołudnia, kiedy Dyrektor Wykonawczy zawołał mnie do łazienki, by mu pomóc. Niczego nie przewidując poszłam, bo przecież dobra żona jestem. No i zostałam opryskana ciepłą wodą.

Opanowałam nerwy, uspokoiłam się i czekałam na odpowiednią okazję. Siedzieliśmy cały dzień w domu, więc w pewnym momencie Mąż stwierdził, że musi chociaż na balkon wyjść, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Ostrzegłam go przed mieszkającą nad nami starszą panią, która może wylać mu na głowę wiadro wody.

Wyszedł, popatrzył do góry, a we mnie wstąpił psotnik i chochlik w jednym. Kiedy Głos Rozsądku tak stał grzecznie oparty o barierkę, wzięłam szklankę do połowy pełną wody (mineralnej - żeby nie było) i chlust w okolice pleców.

Trzeba było słyszeć ten nagły wrzask - "Jezus Maria!!!!" - wydobywający się z ust Męża, który nie wiedział co się dzieje. Moja mina bezcenna. A wodna zemsta jaka słodka...