Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

wtorek, 29 kwietnia 2014

1.615. Wtorkowe przemyślenia

Mieszkamy w tej naszej wynajętej kawalerce już prawie trzy miesiące, a mnie co jakiś czas śni się ojciec bluzgający na prawo i lewo, awanturujący się z byle powodu i matka, która wiecznie się o coś czepia. Jak bardzo tamten stres zapadł we mnie, że cyklicznie powraca w snach, które zamieniają się w koszmary, a ulga nadchodzi po przebudzeniu, kiedy uświadamiam sobie gdzie jestem.

Matka dopiero po raz drugi (odkąd się tu przeprowadziliśmy) przekroczyła próg tego miejsca. Chyba trochę weszłam jej na ambicję podczas rozmowy telefonicznej i nagadałam dość przekonująco skoro się jednak zdecydowała na ten krok. Ile można ją zapraszać i ponawiać to samo pytanie? Obcy szybciej by nas odwiedził, a przecież tu chodzi o własną (i do tego biologiczną) rodzicielkę.

Z powodu nadchodzącego długiego weekendu (Mąż wziął urlop na naszą rocznicę ślubu) będę miała przerwę w spotkaniach z panią Em. I choć w pierwszej chwili przemknęła mi przez głowę myśl, byśmy razem z Dyrektorem Wykonawczym poszli z nią na spacer, po rozmowie z Głosem Rozsądku uznałam, że dwutygodniowa posucha dobrze zrobi mojej podopiecznej.

Wtedy przed świętami i w wielkanocną niedzielę nieopatrznie widzieliśmy się z panią aż Em trzy razy w ciągu czterech dni. Do tego jeszcze codziennie miałam od niej przynajmniej jeden telefon plus kilka SMS-ów. Nic niepokojącego się nie działo, a ona pewnie potrzebowała towarzystwa i w pełni ją rozumiem. Problem polega jedynie na tym, że nadmierna częstotliwość tamtych kontaktów zaczęła mi przeszkadzać. I co gorsza nie tylko mnie, bo i Mąż miał już dość dzwoniącego telefonu.

Kilka dni temu, zupełnie przypadkowo spotkaliśmy panią Em na ulicy. Ponieważ dostrzegliśmy ją z daleka, szliśmy za nią, a ona nas nie widziała. Szła całkiem sama, żwawo, nie utykając, a laska trzymana w dłoni wydawała się być całkiem zbędnym rekwizytem. W ręce trzymała siatkę z zakupami. Czyli wychodzi na to, że jak nikt nie patrzy, pani Em świetnie sobie radzi. Kiedy pojawiam się ja (sama lub z Dyrektorem Wykonawczym) ona nagle zaczyna utykać i nie potrafi poruszać się samodzielnie, a także nie może nic nosić.

Dla swojego własnego dobra, ale także dla dobra Męża postanowiłam, że nie będę wychodziła przed szereg, bo nadgorliwość nie jest wskazana. Jedno spotkanie w tygodniu - na to się umawiałyśmy i niech tak pozostanie. Czuję, że to właściwa decyzja. Szczególnie w kontekście ostatnio usłyszanych od niej słów o traktowaniu mnie jak wnuczki lub córki. Zbyt duży ładunek emocjonalny zawiera się w tamtych rolach, w które się nie wcielę.

Musiałam także zaprzestać przytulania i ściskania jakimi na "dzień dobry" i "do widzenia" raczyła mnie moja podopieczna. Kurtka, w której ją odwiedzałam na wysokości pleców oraz na rękawach miała tłuste plamy spowodowanie nadmiernym afektem, jakim pani Em darzy krem do rąk - glicerynowy z cytryną. Na całe szczęście plamy zeszły całkowicie chociaż dopiero po drugim praniu.

Mam zamiar (po raz pierwszy w życiu) zrobić na ten weekend sernik na zimno. Przepis już jest - bardzo prosty i chyba powinnam dać sobie z nim radę. Jakby co Mąż na pewno pomoże - wszak ktoś będzie musiał zjeść zawartość całej tortownicy.

Włosy też mają się dobrze. Dzisiaj uczesałam się jeszcze inaczej i coś czuję, że to nadal nie koniec moich z nimi eksperymentów. Nawet matce moja fryzura przypadła do gustu, a komplement w jej ustach należy naprawdę do rzadkości.