Monotematyczna jestem jeśli chodzi o pogodę, ale wciąż marznę. Paradoksalnie na dworze jest mi o wiele cieplej niż w domu. I wszystko byłoby dobrze, bo już tak wczoraj pomyślałam sobie, że zamiast trząść się jak osika w mieszkaniu, wyjdę dziś na skwerek na ławkę i będę grzać dojrzałe kości w promieniach słońca. Gdyby nie jedno "ale"...
Rano czułam, że coś jest nie tak, lecz umówiliśmy się z właścicielką naszej kawalerki, że do niej pojedziemy, aby zapłacić za maj. Niestety, po drodze musieliśmy wysiąść z autobusu, gdyż do szczęścia potrzebna była mi toaleta w galerii. Dalej poszliśmy pieszo. Do domu ledwo dotarłam. Po schodach ciężko było mi wejść, bo im bliżej, tym drzwi, tym trudniej - chyba każdy doświadczył tego uczucia.
Usiadłam do komputera, oddając się w ręce wujka Google. Znalazłam nazwę leku i poszłam po niego do apteki oddalonej o przysłowiowy rzut beretem. Dwie osoby stały przede mną, a ja o mało co nie płakałam z bólu. W końcu przyszła moja kolej. Wzięłam tabletki i najszybciej jak się da, znalazłam się w domu. Zażyłam dwie pigułki i czekam na poprawę.
Wychodzi na to, że przez tę wietrzną i chłodną pogodę "złapałam wilka" i mam zapalenie pęcherza albo coś w ten deseń. Oczywiście nie zdarza mi się to pierwszy raz w życiu, więc wiem jak się leczyć bez pomocy lekarza. Ale nici z mojego planu grzania się na ławce. Dziesięć, maksymalnie piętnaście minut - jedynie tyle wytrzymuję bez konieczności skorzystania z królewskiego tronu.
Siedzę więc na polarowym kocu rozłożonym na skórzanej sofie, która jest nieprzyjemnie zimna. W dżinsach, T-shircie, bluzie i pikowanym waciaku na polarze. I cieszę się, że przez cały czas mam łazienkę do swojej dyspozycji.
Pocieszam się, że najgorsze już za mną. Ponoć codziennie ma być coraz cieplej. Liczę, że i temperatura w mieszkaniu wreszcie wzrośnie - na razie jest tu siedemnaście stopni, a okna ani balkonu otworzyć się nie da.