Wczoraj wieczorem miałam takie dreszcze, że leżałam pod kołdrą, a Mąż dodatkowo opatulał mnie jeszcze dwoma swoimi kocami. Plus buchające ciepło z jego ciała, a moje ręce i stopy były nadal jak dwie lodówki. Rano mierzyłam gorączkę, bo czułam, że coś musi być na rzeczy. Temperatura skacze - najpierw 37,5, a dosłownie za kilkanaście minut 35,5.
Ekipa fachowców znowu urządziła nam pobudkę o 6:40. Żeby nie było smutno, sąsiedzi też remontują mieszkanie, więc jak nie z jednej, to z drugiej strony mam zapewniony hałas. Normalne, że w takiej sytuacji pojawiła się także migrena. Plus fakt, iż jestem przed okresem. Mieszanka piorunująco-wybuchowa.
Wstawiłam pranie (dźwięk wirującej pralki to już poezja i miły szmer dla ucha), rozwiesiłam i stwierdziłam, że jak nie wyjdę z domu, to zwariuję i będą o mnie pisać na wszystkich portalach informacyjnych w sieci. Cudem się umalowałam, poprawiłam włosy i poszłam do piekarni i warzywniaka. Leki, które zażywam od wczoraj działają, bo z moim pęcherzem jest o niebo lepiej, co mnie ogromnie cieszy, bo ile można?
Na dworze natknęłam się zaraz na włączone kosiarki i karetki na sygnale. Tęsknię za ciszą. Bardzo mi jej brakuje. I za możliwością otworzenia okna oraz balkonu. Brak mi powietrza, a otwieranie drzwi na klatkę schodową nie daje nic poza smrodem papierosów, które kopci staruszka nad nami i pyłem z remontowanego mieszkania.
Wróciłam cała zlana potem, osłabiona, zmęczona i głodna. W piątek zadzwonię do przychodni i spytam czy doktor Tomasz będzie przyjmował pacjentów. Chyba czas mu się pokazać. I tak miałam się do niego wybrać, bo kończą mi się inhalatory i hormony tarczycy.
Jestem marudna i nieznośna kiedy coś mi dolega. Złoszczę się na siebie, a szczególnie na swoje ciało, że mnie zawodzi i nie pozwala robić tego, co bym chciała. Ale z drugiej strony dbam i troszczę się o nie, gdyż zdaję sobie sprawę z faktu, iż to jedynie stan przejściowy. Podobnie jak te nieszczęsne remonty.