Jak ja nie lubię kiedy ktoś mi coś wmawia i jeszcze się wykłóca, że nie mam racji kiedy jestem stuprocentowo pewna, iż jest zupełnie odwrotnie. Wczoraj wieczorem Mąż zaliczył podpadziochę na całej linii. A poszło o światło w kościele, które według mnie paliło się w środku, a według Dyrektora Wykonawczego pochodziło z ulicznej latarni. No to z pidżamy w trymiga przebrał się Głos Rozsądku w normalne ciuchy i tuż przed dwudziestą trzecią przespacerował pod sam kościół, by na własne oczy przekonać się, że kto jak kto, ale ja się nie myliłam, a potem wrócił i przepraszał mnie za napaści słowne pod moim adresem kierowane.
Dzisiaj rano, podczas śniadania, też próbował swoich złośliwości (czasem wychodzi z niego taka WFM, czyli Wredna Francowata Menda) i oślego uporu zbaraniałej ryby (urodził się na pograniczu obu znaków jako wcześniak), ale głośno i wyraźnie powiedziałam, iż sobie wypraszam i nie życzę takich tekstów z jego ust i się (na szczęście) uspokoił.
Potem było już sielsko, anielsko, pokojowo i spacerowo.