Wczoraj praktycznie przez większość dnia lało jak z cebra, z niewielkimi przerwami - chyba tylko po to, by za chwilę lunąć jeszcze bardziej.
Obudziłam się z przedokresową migreną i paskudnym psychicznym kacem moralnym spowodowanym tym, o czym napisałam w poprzedniej notce. Wzięłam Aspirynę, zjadłam śniadanie i tak siedziałam - w spodniach od dresu i T-shircie - nieumyta, nieumalowana, nieuczesana i niepocieszona.
Dostałam SMS od znajomej z pytaniem czy może do mnie przyjść po południu. Odpisałam, że zapraszam. I dalej siedziałam. Nawet przez myśl mi przeszło, że przecież nie muszę się przebierać, ogarniać mieszkania i siebie, bo ona zrozumie i nie będzie mi miała za złe przejściowej niedyspozycji.
O nie, ty leniu pieprzony! - sama siebie skarciłam za swoje głupie wymówki i wykręty. Wstałam z sofy, zrobiłam co miałam zrobić i zanim koleżanka się zjawiła, i ja i kawalerka wyglądałyśmy już inaczej. Od razu lepiej się poczułam - wystarczyło rozejrzeć się po mieszkaniu i zerknąć w lusterko.
W prezencie (całkowicie bez okazji) dostałam czerwone kolczyki. Ponoć ta druciana "czapeczka" była robiona na szydełku - przynajmniej tak zeznała znajomej pani sprzedająca ową biżuterię.
Na odchodne, w ramach porównania wielkości oponek na brzuchu i na prośbę samej zainteresowanej, zmierzyłam koleżankę w talii oraz biodrach - 80 cm i 98 cm, przy czym ona jest ode mnie niższa o 17 cm i ma bardzo fajną i zgrabną figurę, więc czegoś tu nie rozumiem.