Wczoraj wieczorem, po powrocie Męża z pracy, zaczęliśmy ćwiczyć oboje. Najpierw ogólna rozgrzewka w miejscu, a potem z taśmami. Później musieliśmy się zmieniać, bo mata jedna, więc kiedy ja na niej leżałam, Dyrektor Wykonawczy objaśniał mi co mam robić, a jak już skończyłam, role się odwróciły.
Są ćwiczenia, których wykonać nie jestem w stanie - jak na przykład nożyce poziome, czy pionowe, bo mięśnie brzucha są tak słabe, że nawet nóg nie uniosę nad podłogę. Ale są też takie, które wykonuję bez problemu i na nich się skupiam, bo w przeciwnym razie mogę się zniechęcić, a tego bym wolała uniknąć.
Obiecałam sobie, że będę ćwiczyć codziennie. Głos Rozsądku mnie wspiera, popiera, zachęca, motywuje i rozśmiesza - w końcu jak się człowiek śmieje, mięśnie brzucha też mu pracują. Tak więc wczoraj leżę sobie na plecach i mam podnieść biodra do góry. Cztery litery dość ciężkie, brzuszysko podobnie, więc stękam. Wtedy słyszę mężowski tekst: "żona, dajesz wyżej ten wagonik pełen wrażeń i resztę składu też".
Ograniczyłam słodycze, cukier, nawet kawę piję tylko jedną, małą, z dodatkiem pół łyżeczki białej śmierci, wlewam w siebie sporo wody mineralnej i zielonej herbaty. Zanim po coś sięgnę do lodówki staram się włączać myślenie, a nie robić to kompulsywnie.
I żeby nie było, że mam urojenia. Może na wczoraj wrzuconych zdjęciach powód mojego sięgnięcia dna był zamaskowany. Oto i dzisiejszy brzuch w pełnej krasie (i spodniach od dresu). Nie wypycham go, on tak naprawdę odstaje, a ja wyglądam jakbym była w dobrze widocznej ciąży.