Wczoraj nie mogłam się już doczekać na powrót Męża z pracy. Na podłodze leżała rozłożona mata plus obie taśmy. I ja - zwarta i gotowa do ćwiczeń.
Łatwo nie jest - kłamać nie będę. Nawet powiem, że ciężko i opornie mi idzie, ale nie odpuszczam. Pod powiekami i w głowie mam obraz zdjęć z poprzedniego postu, na których nie podoba mi się mój brzuch. Lubię siebie i kocham, ale tego flaka nie akceptuję i jestem w stanie zrobić wiele, by się go pozbyć. Przynajmniej spróbuję.
Pilnuję się, by nie podjadać między posiłkami, które spożywam regularnie w liczbie czterech do pięciu. Zwiększyłam ilość warzyw, a ograniczyłam owoce, bo zawierają cukier. Piję wodę mineralną, niesłodzoną zieloną liściastą herbatę i jedną małą kawę dziennie.
Do słodkiego mnie nie ciągnie - co dziwne, ale biedronkowe solone chipsy leżące w szafce kusiły, oj kusiły. Cały dzień się nad nimi zastanawiałam - zjeść, nie zjeść? Nie zjadłam. Nie dałam się, bo przetłumaczyłam sobie, że zachowuję się jak narkoman na głodzie, a w końcu to jest tylko paczka chipsów i nie pozwolę, by mną rządziła.
Mechanizm uzależnienia jest zawsze ten sam. Zmienia się tylko owa "substancja", która dostarcza przyjemności i koi nerwy. Czy to alkohol, narkotyki, papierosy, seks, hazard, zakupoholizm, słodycze, chipsy, lody, czy cokolwiek innego - nie ma znaczenia. Uzależnienie to uzależnienie, a jego objawy w każdym wyżej wymienionym przypadku są podobne.
Popatrzcie na palacza, który nie może zapalić papierosa. Popatrzcie na jego twarz, trzęsące się ręce i narastającą w nim agresję. Nie chcę tak wyglądać. Nie chcę się tak czuć.
Ćwiczyłam po raz drugi na macie. Z trudem, z migreną, z okresem, ze łzami w oczach, z pretensjami do Męża, że jest sadystą i zmusza mnie do robienia czegoś, na co nie mam siły i ochoty. Leżałam i ziewałam, ale podnosiłam do góry wagonik pełen wrażeń i resztę składu też. Pedałowałam na tym wyimaginowanym rowerku, stosując się do zaleceń Dyrektora Wykonawczego ("pełne koła, nie na skróty" i "wyobraź sobie, że jedziesz do Biedronki po chipsy").
Wreszcie czuję, że mam jakieś mięśnie, bo zaczynają mnie boleć. Ponoć to dobry znak - przynajmniej tak twierdzi mój osobisty ślubny trener personalny. Wieczorem kolejna partia ćwiczeń.