Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

wtorek, 22 lipca 2014

1.728. Babcina filiżanka

Już wczoraj postanowiłam sobie, że jeśli nic nadzwyczajnego się dzisiaj nie wydarzy, nie mam najmniejszego zamiaru wyściubiać nosa za drzwi mieszkania. W końcu wszędzie słyszę, że jak są upały, to "dzieci i osoby starsze powinny unikać przebywania na słońcu". No to siedzę w domu i basta.

Przed wyjściem Męża do pracy oboje byliśmy już podenerwowani, więc o spięcie było niezwykle łatwo. A to za dużo jagód w koktajlu, a to odkleiła się taśma przy wężu od prysznica, a to plama na obrusie, a to co rusz dzwoniące nasze telefony.

Właśnie - a propos tych ostatnich - Dyrektor Wykonawczy rozmawiał z dobrze mi znaną panią psychiatrą, ale niestety ona nie zajmuje się lunatykowaniem. Odesłała go do neurologa. Uruchamianie planu B w postaci telefonu do innej mojej znajomej pani doktor (a jednocześnie koleżanki tamtej kobiety) nie miało więc sensu.

Ale że ja przewidującą wiele ewentualności i patrzącą w przyszłość jestem osobą, w tak zwanym międzyczasie skonsultowałam się z Czarodziejem, który rankiem zadzwonił z informacją o umówionym spotkaniu z inną panią psychiatrą. Tak więc za dwa dni idziemy do niej do gabinetu.

Wymagało to ode mnie przełożenia (już po raz drugi) wizyty u fryzjerki, ale nie narzekam, gdyż zdrowie kochanego człowieka jest najważniejsze. Poza tym Mąż tułał się ze mną po przychodniach i laboratoriach przez większość wolnych dni, więc teraz ja mogę mu się odwdzięczyć.

Przyznam, że przez kilkanaście dni urlopu Głosu Rozsądku trochę się odzwyczaiłam od bycia samą w mieszkaniu, więc krzątam się tu i ówdzie, a że powierzchnią nie grzeszymy, odbijam się od ściany do ściany, z chwilowym wyjściem na balkon, na którym stać się nie da, gdyż słońce przygrzewa, że aż robi się słabo.

Wstawiłam pranie, rozwiesiłam, zdjęłam, złożyłam, pochowałam do szafek. Zrobiłam Dyrektorowi Wykonawczemu cztery galaretki wiśniowe z pokrojoną połową pomarańczy (drugą sama zjadłam). Usmażyłam pierś z kurczaka w papirusie, porwałam na kawałki sałatę lodową, które skonsumowałam na obiad. Pozmywałam nagromadzone w zlewie naczynia.

A za chwilę będę się delektować kawą po turecku z odrobiną śmietanki i pół łyżeczki miodu zaparzonej w babcinej filiżance - jednej z niewielu bezwartościowych materialnie pamiątek, jaką łaskawie zezwoliła mi zabrać siostra matki z mieszkania dziadków, które po ich śmierci przywłaszczyła sobie z całą zawartością, pozbawiając moją rodzicielkę wszelkich praw do jakiegokolwiek spadku po rodzicach.

Pamiętam, że cały komplet filiżanek, z których każda jest inna (podobnie jak i talerzyki) stał w tak zwanej witrynce w dużym pokoju. Wprowadzając się do wynajętej kawalerki zapragnęłam mieć je tutaj, więc zabrałam cztery z sześciu sztuk. Mam do nich ogromny sentyment.