Kiedy przyszła do nas po raz pierwszy opowiedziała nam (oczywiście w ogromnym skrócie) całą historię swojego życia pełnego niezliczonych zakrętów, ostrych wiraży i kilometrowych serpentyn. A zaczęła ją bardzo konkretnie: "mam raka, jestem po mastektomii, czyli nie mam cycka, ale co tam - to tylko cycek; ważne, że żyję". Po czym zaśmiała się głośno i perliście.
Kiedy my poszliśmy ją odwiedzić mierzyła przy nas nowiutką perukę, pytając (jak rasowa kobieta) o to jak w niej wygląda. Sztuczne włosy i nowa fryzura pasowały do niej nawet bardziej niż te, które jeszcze miała na własnej głowie. Żartowaliśmy wtedy, żeby nie zapomniała odciąć metki (wciąż przyczepionej) jak wyjdzie z domu. Ona z kolei śmiała się co to będzie jak ktoś zahaczy ją parasolką i zobaczy "łysą pałę".
Kiedy byłam u niej po drugiej chemii nie mogła się powstrzymać, by nie opowiedzieć mi kawału o właścicielce zaledwie trzech włosów i jej próbach uczesania się u fryzjera, która to niewiasta koniec końców wyszła z zakładu potargana. Potem znowu śmiała się, że wygląda jak Plastuś, bo ma odstające uszy i że też chodzi po domu potargana.
Kiedy dziś rano pojechałam z nią na komisję, która orzeka o stopniu niepełnosprawności, siedząc za kierownicą swojego samochodu śmiała się jak szalona z samej siebie twierdząc, że w myśl przysłowia "ładnemu we wszystkim ładnie", ona nawet w trumnie będzie pięknie wyglądać. Po powrocie przyszła do mnie na kawę, w dłoni trzymając książkę o pokonywaniu lęku, stresu i depresji, którą zostawiła mi do przeczytania.
Odkąd pamiętam tak sobie marzyłam po cichutku, by mieć jakąś fajną sąsiadkę w tej samej klatce schodowej. Żeby tak bez zbędnego szykowania się, wcześniejszego anonsowania, certolenia w stylu "wypada czy nie wypada", zapukać do drzwi, wejść, usiąść i pogadać. Albo pożyczyć tę szklankę cukru, czy przechować mięso w zamrażalniku jak się nieopatrznie naciśnie czerwony guziczek.
"Nie bój się marzeń, bo się spełnią" - usłyszałam dawno temu. One faktycznie się spełniają.