Po raz kolejny przekonuję się na własnej skórze, że myślenie czasem warto puścić wolno jak piórko na wietrze. Jak ma dolecieć i gdzie ma dolecieć, tam doleci. Tak właśnie poukładały się niektóre moje sprawy. Pięknie i bezproblemowo.
W tym tygodniu po raz ostatni poszłam do biblioteki po książki dla pani Em. Ponieważ od jakiegoś czasu przygotowywałam ją do naszego pożegnania, przebiegło ono całkiem normalnie. I przez telefon, gdyż starsza pani była nieobecna w DPS z powodu wcześniej zaplanowanej wizyty lekarskiej.
Siedziałam w domu i zastanawiałam się co bym mogła zjeść na obiad kiedy usłyszałam prawie walenie w drzwi. To sąsiadka, którą zdążyłam uświadomić, że nasz dzwonek nie działa, a jak przejeżdża hurgot, delikatnego stukania nie usłyszę. Podzieliła się ze mną jeszcze ciepłymi ruskimi pierogami. A jak już weszła, dostała świeżo zaparzoną kawę.
Bez zbędnych ceregieli i tłumaczeń napisałam SMS do marudzącej i upierdliwej znajomej, że nie mam czasu się z nią spotkać w przyszłym tygodniu. Skoro moje jasne, wyraźne i bezpośrednie komunikaty o tym, że jej nieustanne gadanie o byłym mężu i byłej teściowej mnie męczą (i mogę z nią rozmawiać o wszystkim, byle nie poruszała tamtych wątków), ona ma w głębokim poważaniu, nie widzę sensu, by poświęcać swój czas na przyglądanie się jak koleżanka z lubością grzebie się w szambie.
Swoją drogą, po części i przekornie oczywiście, jestem takim ludziom (bo jest ich całkiem sporo - wystarczy się dobrze rozejrzeć dookoła) wdzięczna za inspirację do napisania kolejnej notki, która się rodzi w mojej głowie.