Jakoś lepiej się czuję mając przy sobie wszystkie swoje zapiski sprzed lat, które Głos Rozsądku sukcesywnie przewoził z mieszkania rodziców do naszej kawalerki. To te same zeszyty, o których już dawno temu wspominałam na blogu.
Część (do tego wysuniętego w zielonej okładce) mam przepisaną na komputerze. Reszta (czyli większość) wciąż czeka na utworzenie nowego dokumentu tekstowego. Jest szansa, że niebawem się za to zabiorę.
Przejrzałam pobieżnie zaledwie kilka z nich. Czego tam nie ma - bilety do kina, bilety PKP, bilety wstępu do muzeów, zasuszony liść, cytaty, wycinki z gazet, ale także wydrukowane maile, czy treści SMS-ów od różnych osób. Pełna i skrupulatna archiwizacja.
Kawał mojego życia. Paleta różnorakich emocji, doświadczeń, zdarzeń oraz przeżyć. I masa ludzi, którzy stanęli na mojej drodze - na dłużej, czy krócej, ale byli obecni, odciskając swój ślad. Mnóstwo pamiątek - obecnie mniej lub bardziej ważnych. Albo całkiem zapomnianych.
Jest tam też prawie cała historia mojej znajomości z jeszcze nie Mężem, gdyż ostatni wpis pochodzi z kwietnia 2007 roku kiedy poleciałam do niego w odwiedziny do Anglii, by kilka tygodni potem zjawić się tam na dobre, a po rocznym wspólnym pobycie wrócić do Polski już razem - jako narzeczeni.
Teraz mogę spokojnie i bez obaw usiąść i powrócić wspomnieniami do tamtych chwil. Sama jestem ciekawa co wtedy czułam i jak postrzegałam otaczający mnie świat i ludzi.
Kiedy spytałam Męża czy nie obawia się co tam pisałam (o nim i o innych facetach), on z sobie tylko właściwym stoickim spokojem powiedział: "żona, przecież to już było".