Nasze pionierskie małżeńskie naleśniki. Dzisiaj miały swoją obiadową premierę.
Szklanka mąki, szklanka mleka, jedno jajko, łyżka oleju, zero cukru, zero soli - wymieszane dokładnie, żeby grudek nie było - to mój wkład. Rozgrzana na patelni łyżka oleju (potem okazało się, że jednak lepsza będzie łyżeczka) i smażenie z mistrzowskim podrzutem (czyli przerzutem) na drugą stronę - to wkład Dyrektora Wykonawczego.
Pierwszy wyszedł krzywy i za tłusty - co widać gołym okiem.
Drugi (i reszta, czyli pięć następnych) i wyglądały i smakowały już wybornie.
Zjadłam od razu dwa. Puste. Bez niczego. Jeszcze ciepłe, prosto z patelni.
Głos Rozsądku skonsumował tego krzywego i tłustego. A potem wziął dżem wiśniowy, posmarował sobie nim kolejnego naleśnika i jadł aż mu się uszy trzęsły.
W kuchni, na talerzyku, zostały nam jeszcze trzy.