W nocy nie mogłam spokojnie spać. Stresowałam się czekającą mnie i Męża poranną przeprowadzką Gienia oraz Henia. Obudziłam się z bólem głowy, który w miarę upływającego czasu tylko się potęgował - a to mocowaniem sepii, a to łapaniem papużek, a to wyjmowaniem zabawek, a to donośnymi nawoływaniami falek, a to siedzeniem w domu w hałasie.
Rozważaliśmy z Głosem Rozsądku ugotowanie zupy z papug, zrobienie nóżek w galarecie, usmażenie skrzydełek, wypuszczenie na wolność, wystawienie na sprzedaż, tudzież mord gołymi rękoma. Ot, taki czarny humor niewyspanych i umęczonych rodziców adopcyjnych, których chwilowo przerosła nowa rola. Doszliśmy jednakże to wniosku, że i tak jesteśmy w szczęśliwym położeniu, gdyż zawsze możemy wyjść z mieszkania, zostawiając hałaśników samym sobie.
Zjedliśmy wcześniej obiad i tak właśnie zrobiliśmy. Zamknęliśmy drzwi i udaliśmy się na zwykły, najzwyklejszy spacer. Bez siatek, bez wchodzenia do sklepów, bez zakupów. Z aparatem, zapasowymi akumulatorkami i butelką wody mineralnej. I bez parasolki, którą chciał wziąć Dyrektor Wykonawczy, a która mnie wydała się zbędna. Tym razem to Głos Rozsądku miał rację, bo w drodze powrotnej zaczął kropić deszcz - na szczęście nieduży i całkiem przyjemny.
Zdążyłam uchwycić w kadrze wrześniową florę i faunę. W międzyczasie ból głowy minął. Podobnie jak złość na falki, które zgotowały nam bardzo wczesną pobudkę. Wygląda na to, że trzeba będzie się przyzwyczaić i zmienić porę kładzenia się do łóżka. A jak to nie pomoże, wystarczy wyjść z domu - teraz przynajmniej będzie ku temu większa motywacja.