Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

poniedziałek, 22 września 2014

1.839. Diagnoza

Cytując klasyka w spodniach napiszę: "ja wiedziałam, że tak będzie". Są lekarze i lekarze. Najczęściej o tym, do której grupy który należy świadczy długość kolejki przed ich gabinetami. Dzisiaj praktycznie jej nie było. Wcale się nie dziwię. Tym bardziej teraz, po wyjściu z przychodni.

Straciłam sześć złotych na bilety autobusowe i prawie trzy godziny czasu tylko po to, by usłyszeć, że zapijam stres. Genialne w swojej prostocie gdybym do tego celu używała wódki, piwa, wina, czy innego mózgotrzepa. Ale o zapijaniu stresu wodą mineralną w liczbie dwóch lub trzech butelek dziennie aż do dzisiejszego popołudnia nie słyszałam.

No i coś jeszcze wywnioskowałam - obecny zdiagnozowany "stres" jest największym w moim dotychczasowym życiu, gdyż nigdy żadnego innego nie musiałam zapijać, więc oznacza to ni mniej nie więcej tylko jedno - że żadnego innego stresu po prostu nie było.

Pani popatrzyła na wyniki badań zrobione dokładnie ósmego sierpnia i stwierdziła, że są świeżutkie i książkowe, więc nie ma potrzeby ich powtarzać. Od tamtej daty do dzisiaj upłynęło ponad sześć tygodni. Coś niepokojącego dzieje się ze mną od dwóch z ogonkiem, ale widocznie moje objawy nie zasłużyły na skierowanie choćby na jedno badanie krwi.

Dostałam za to "dobrą radę", a mianowicie mam kontrolować ilość wypijanych płynów i porównywać je z tymi, które wydalam. Te ostatnie mam "łapać" do słoików. Nie pozostaje mi nic innego jak tylko wysłać Męża, by je zakupił, gdyż nie posiadamy ani jednego. Szkoda wielka, że nie mamy spiżarki albo jakichś półek, by rzeczone słoiki gdzieś ustawiać.

Żeby było śmieszniej i ciekawiej, widziałam się wcześniej z Czarodziejem. Przegadaliśmy z półtorej godziny. Potem jeszcze wymieniliśmy dwa maile i rozmawialiśmy przez telefon. Kto jak kto, ale on najlepiej wie w jakim stresie (i czy w ogóle) jestem - szczególnie, że zdaję mu relację na bieżąco, dokładnie i ze szczegółami. Z tra(e)fnej diagnozy uśmiał się on, uśmiałam się ja, uśmialiśmy się oboje.

Tak więc poczekam sobie spokojnie na powrót z urlopu mojego ulubionego doktora. A w międzyczasie oczywiście idę zapijać kolejny stres z owym oczekiwaniem związany. Półtoralitrową butelką niegazowanej wody mineralnej - jak zawsze tą samą.




Na deser spytałam panią doktor:
- To co mi jest?
- A to już pytanie do wróżki - usłyszałam.