Dawno, dawno temu (czyli w 2007 roku) jak jeszcze nie byliśmy małżeństwem (nieświadomi nie wiedzieliśmy co nas czeka niecały rok później), wynajmowaliśmy nasze pierwsze mieszkanie na emigracji (przypominające trochę ciasną piwnicę z małym okienkiem) i byliśmy biedni jak przysłowiowe myszy kościelne.
Każde z nas przyjechało do Anglii z jedną walizką, więc nowe życie zaczynaliśmy praktycznie od zera. Spaliśmy na podłodze na pożyczonym i zniszczonym materacu, z którego wystawały sprężyny, a za jedyną pościel służył nam stary koc, który dostaliśmy od kolegi Dyrektora Wykonawczego. Nawet koszt biletu autobusowego był dla nas zbyt wysoki, więc wszędzie chodziliśmy na piechotę.
Ciężkie to były czasy - pod każdym względem. Problemy finansowe (dopóki nie znalazłam pracy i żyliśmy wyłącznie z jednej pensji), zdrowotne (nigdy wcześniej tak nie chorowałam i nigdzie nie byłam tak beznadziejnie leczona), adaptacyjne w nowym środowisku (kompletnie inna i niezrozumiała dla mnie mentalność Brytyjczyków oraz wszechobecna biurokracja), pogodowe (prawie non stop mleko na niebie, wiatr oraz wciskająca się wszędzie wilgoć), żywnościowe (na całe szczęście funkcjonowały polskie sklepy z polskim jedzeniem) oraz emocjonalne (tęsknota za ojczyzną i za bliskimi).
Pamiętam jak Głos Rozsądku podzielił się ze mną swoim ówczesnym marzeniem - że jak nam się polepszy finansowo, chciałby kupić porządną i dużą patelnię oraz filtr do wody. Smażyliśmy wtedy na kupionej w tak zwanym przez rodaków "funciaku" (oryginalnie 'Poundland' - coś jak nasze sklepy "wszystko za cztery złote") beznadziejnie lichej i cienkiej pseudopatelence, która się wyginała pod wpływem ciepła i podskakiwała na kuchence.
Nowa i wymarzona patelnia kosztowała całe trzydzieści pięć funtów, a nabyliśmy ją (podobnie jak filtr do wody) w sieci supermarketów, do której wcześniej nie wchodziliśmy, bo nie było nas stać na robienie tam zakupów. Trzeba było widzieć radość w oczach jeszcze nie Męża, który wybrał dokładnie takie cudo, jakie chciał. Zapominając jednakże o pokrywce.
Razem z prawie całym naszym emigracyjnym dobytkiem (część udało się nam sprzedać) patelnia przyjechała specjalnie wynajętym przez nas transportem do Polski i używamy jej do dzisiaj. No i właśnie sobotnim rankiem Dyrektor Wykonawczy ocknął się, że przecież do duszenia schabu potrzebna będzie nam pokrywka.
W drodze powrotnej z kwiaciarni Głos Rozsądku spotkał na schodach naszą sąsiadkę idącą z psem na spacer. Nie posiadał się ze zdziwienia, bo przecież w nocy miała przyjechać po wlewie białej chemii. Okazało się, że pacjentka czuje się na tyle wyśmienicie, że nie musi leżeć w łóżku. Lepszego prezentu rocznicowego nie mogliśmy się chyba spodziewać.
Przydybał więc Mąż sąsiadkę wracającą do siebie i udał się z nią do jej mieszkania. Długo go nie było i zamiast z pokrywką, wszedł do kawalerki z tacą, która ma być zastępczym środkiem do przykrycia patelni. Trzeba umieć sobie radzić jak się chce jeść schab z cebulką na obiad.
Mąż mnie ostrzegał: "żona, nie rób zdjęć, bo to w niczym nie przypomina tego, co serwują we francuskiej restauracji tylko wygląda jak chłopu do kosy", ale go nie posłuchałam - co widać poniżej.