Przymusowy areszt domowy spowodowany rozmrażaniem lodówki. Tym razem planowym i zamierzonym. Nic nie wciskałam i niczego nie zepsułam. Zamrażalnik nie dość, że lilipuci, to prawie w całości pokryty lodem. Wsunięcie do niego piersi z kurczaka graniczyło z cudem.
Siedzę i czekam. A tam kapie, kapie i kapie. W sumie do roboty niewiele - wylać wodę z miski do zlewu, wyżąć pieluchę, podłożyć nową i w kółko to samo. Ale wyjść z mieszkania za bardzo się nie da, bo pilnować trzeba.
Generalnie nasza mikroskopijna kuchnia przypomina dziś przejście tajfunu. Mąż gotował ziemniaki, a w myśl tego, co napisałam niedawno, ślady jego działalności są wszędzie. I kto to wszystko posprząta? Oczywiście, że ja - wszak jestem dobrą żoną, a dobra żona to "służebnica i ozdoba".
A za oknem pada i przestaje, pada i przestaje...