Że też w jeden dzień można tyle rzeczy zrobić - najpierw w pojedynkę, a potem razem...
W trakcie gdy ja byłam na pożegnalnym spotkaniu grupy wolontariuszy prowadzonej przez Czarodzieja (w drodze powrotnej na specjalne telefoniczne życzenie sąsiadki przytaszczyłam jej połowę sześciokilogramowego arbuza), Mąż zdążył kupić pieczywo i jabłka, a także pojechać do jadłodajni po zupę grochową na obiad oraz spotkać się z właścicielką kawalerki i uregulować opłaty za wynajem oraz podarować jej zaszczepione przeze mnie geranium.
Potem (już wspólnie) zjedliśmy po talerzu pysznej grochówki z pajdą świeżego chleba, wypiliśmy po kawie i wyruszyliśmy do lumpeksu w poszukiwaniu kurtki przejściówki dla mnie, gdyż od kilku dni marznę okrutnie w tych swoich żakiecikach podszytych wiatrem. Długi był to spacer, lecz uwieńczony powodzeniem - jak już włożyłam na siebie rzeczone odzienie wierzchnie, nie zdjęłam go i przyszłam w nim do domu.
Sam ciucholand ogromny - tam nas nigdy jeszcze nie było, choć kilka osób spośród naszych znajomych wspominało o tamtym miejscu. Powrotu jednakże nie przewiduję, bo raz że daleko, a dwa, że nie lubię tak dużych powierzchni i takiej ilości ciuchów. Męczę się w środku (choć tłoku nie było) i włącza mi się opcja "uciekaj" - podobnie jak w galeriach handlowych.
Zdążyliśmy posiedzieć przez chwilę na ławce i pozwolić słońcu musnąć nasze twarze swoimi promykami, po czym zahaczyliśmy o aptekę, w której odebrałam zamówione przez Internet leki i szampony do włosów dla Dyrektora Wykonawczego. Na koniec jeszcze zakup kilku biedronkowych produktów i wreszcie dotarliśmy do kawalerki. Wszędzie szliśmy piechotą i nabiliśmy dzięki temu parę ładnych kilometrów.
Pani wynajmująca nam mieszkanie, od której jakiś czas temu dostałam małego Eschynantusa, po obejrzeniu tego, co widać na zdjęciu, potwierdziła Mężowi moje przypuszczenia - że są to pąki kwiatów, na które nie mogę się już doczekać.