Nigdy nie ukrywałam (i nie ukrywam) faktu, iż jestem osobą wierzącą, która w pewnym momencie (i na bardzo długo) odeszła od kościoła (lecz okazało się, że nie od Boga), by do niego świadomie oraz z pełną odpowiedzialnością wszelkich konsekwencji powrócić kilka lat temu, decydując się na zawarcie sakramentu małżeństwa - nie dla tradycji, lecz z przekonania.
Staram się nie narzucać innym swoich wartości religijnych, szanując ich prawo do wyboru innej drogi przy jednoczesnym poszanowaniu mojej ścieżki duchowej. Nie agituję, nie ewangelizuję, nie afiszuję się, nie udzielam się w żadnych wspólnotach.
Moja wiara jest wiarą dziecka - prostą, ufną, pełną miłości. O wiele bliżej mi do Ruth z tego tekstu niż do bigoterii większości pań z kółek różańcowych. Mam inne potrzeby, inaczej je wyrażam, w inny sposób i o co innego się modlę.
Uważam, że wiara nie jest w stanie zastąpić medycyny, czy psychologii. Jak dla mnie wszystkie trzy obszary bardzo dobrze się uzupełniają, nie wchodząc sobie w paradę, lecz wzajemnie się zazębiając.
Dlatego jeśli boli mnie ząb, idę do dentysty, a moja modlitwa dotyczy jedynie tego, by stomatolog miał wolny termin i ulżył mi w cierpieniu. Jeśli siada mi psychika, wybieram pomoc terapeuty, prosząc Boga o to, bym trafiła we właściwe ręce.
Jako osoba wierząca boję się wszelkich odmian fanatyzmu religijnego, radykalizmu, czy dewocji. Uciekam od ludzi przejawiających wyżej wymienione zachowania, gdyż obawiam się skutków takich postaw.
Nie muszę się zewsząd otaczać krzyżami, świętymi obrazami, różańcami, szkaplerzami, medalikami, bo są one dla mnie symbolami, a nie wiarą samą w sobie. Tej ostatniej doświadczam w sercu, więc ona jest we mnie i nikt mi jej stamtąd nie zabierze.
Spowiedź nie jest dla mnie obowiązkiem, który mam urzędowo "odbębnić" raz w roku albo stać do niej w kolejce w każdy pierwszy piątek miesiąca. Idę wyznać grzechy i porozmawiać z zakonnikiem wtedy, kiedy mam jakiś problem, który nie daje mi spokoju.
Najgorszą pokutą, jaką mogę wtedy dostać, jest odmówienie różańca, litanii, czy innej tego typu modlitwy. Nie czuję żadnej z nich. Nie potrafię się wyłączyć i skoncentrować. Za to uwielbiam osobistą adorację i chyba większość spowiedników to wyczuwa, bo przeważnie właśnie ją mi polecają.
Jestem jak zacytowana wyżej Ruth - w prostych słowach proszę o to, co On uzna, że jest mi potrzebne; dziękuję za to, co dostaję; cieszę się wchodząc do ulubionej Kaplicy Adoracji na samą myśl opalenia się Panem Bogiem.
Uwielbiam siedzieć tam w ciszy. Z uśmiechem dziecka na twarzy. Z dziecięcą radością w sercu. Tylko wtedy mogę usłyszeć Ten Głos, nie zagłuszając go własnymi słowami. I słyszę Go coraz częściej.
Proszę o coś i żyję dalej. Po jakimś czasie dziękuję za to, że moja prośba została spełniona. Niekiedy towarzyszy temu zdziwienie, zdumienie, czy wręcz wstyd za swoją małą wiarę, do której się przyznaję w rozmowie z ojcem zakonnym.
Jestem grzesznikiem. Potykam się. Upadam. Wątpię. Po to, by powstać, otrzepać się i pójść dalej. Wciąż tą samą drogą. Drogą miłości, bo z nią kojarzy mi się wiara.
Ten post napisałam nie bez powodu. Ma on być wstępem do innego, w którym odniosę się do całkiem odmiennej postawy, do której jest mi bardzo, ale to bardzo daleko.
Bo okaże się, że wierzyć i wierzyć nie zawsze oznacza to samo...