Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

środa, 8 października 2014

1.864. Wierzyć i wierzyć

Jest jeden temat, który staram się omijać szerokim łukiem w rozmowach z sąsiadką, gdyż powoduje on niepotrzebne spięcia. Chodzi o wiarę.

Obie wierzymy w tego samego Boga, choć każda z nas inaczej tę wiarę pojmuje. Podczas gdy ja nie narzucam swojego podejścia, dzieląc się jedynie odczuciami, moja znajoma głośno, wyraźnie i dobitnie usiłuje mnie nawrócić na właściwe tory.

- Wiesz, nie odmawiam różańca, bo go nie czuję, nie rozumiem i robiłabym to na odwal się, a nie z przekonaniem, więc wolę modlić się inaczej - mówię.
- No jak to tak?! Ja codziennie chodzę do kościoła i nie wyobrażam sobie dnia bez zmówienia tych pięciu dziesiątek - słyszę oburzenie w jej głosie.
- A ja sobie rozmawiam z Panem Bogiem po kilka albo i kilkanaście razy dziennie.

- Wiedza jest najważniejsza, a wiara bez wiedzy nie istnieje - dlatego codziennie czytam Pismo Święte oraz inne książki o świętych, oglądam religijne filmy i odmawiam różne modlitwy.
- A ja mam wiarę dziecka - prostą i zwyczajną. Dziękuję Bogu za słońce świecące na dworze, za śpiew ptaka za oknem i za to, że zdążyłam na autobus.
- Ja rzadko za coś dziękuję, za to proszę o wiele.

- Zgubiłam telefon. Możesz do mnie przyjść na chwilę i posiedzieć z ojcem, a ja pójdę szukać komórki tam, gdzie byłam?
- Nie ma problemu.
- Znalazłam! Zostawiłam go w sklepie. No, teraz muszę iść do kościoła i odmówić w podzięce litanię do świętego Antoniego.
- A podziękowałaś temu, kto ci oddał aparat?

Tak mniej więcej wyglądają nasze dialogi. Mamy kompletnie odmienne podejście do tematu wiary.

Sąsiadka nawróciła się kilka lat temu. Od tamtej pory ze stuprocentowej ateistki stała się stuprocentową dewotką (używam tego ostatniego słowa z pełną świadomością jego znaczenia). Należy chyba do wszystkich możliwych wspólnot parafialnych. Udziela się dosłownie wszędzie. Ma tam całą masę przyjaciółek. Takich na pokaz i od święta.

I nie byłoby w tym, co piszę nic dziwnego, gdyby nie kilka całkiem przyziemnych spraw kiedy ona leży w łóżku i cierpi po kolejnym wlewie chemii. Żadna z przyjaciółek nie pojechała z nią do szpitala. Żadna w niczym jej nie pomogła. Żadna nie wyprowadziła jej psa. Żadna nie została z jej ojcem. Żadna nie zrobiła zakupów. Żadna nie posprzątała mieszkania. Żadna nie usiadła przy niej w milczeniu.

Byłam za to świadkiem wielu dobrych rad udzielanych przez tamte panie - zarówno osobiście, jak i telefonicznie: 

- Jest piętnasta - zmów sobie Koronkę do Miłosierdzia Bożego.
- Był u ciebie ksiądz? Przyjęłaś komunię?
- Pomódl się, to szybciej wyzdrowiejesz.
- Muszę już iść, bo spóźnię się do kościoła.
- Daj znać jak już będziesz się dobrze czuła.
- Odmówimy za ciebie różaniec.
- Znalazłam nową modlitwę - musisz ją sobie odmawiać.
- Nie przyjdę jutro, bo idę na mszę.

Ciągłe przebywanie w towarzystwie pań ze wspólnot przykościelnych przekłada się na zachowanie sąsiadki, która wyznaje kult symboli - kilkanaście różańców (każdy ma inną moc i działanie), obrazków świętych, porozkładane dookoła książki o tematyce religijnej, porozwieszane na ścianach krzyże i poustawiane na komodach figurki, szkaplerze noszone na szyi oraz kult rytuałów - jak spowiedź, to tylko w konfesjonale, jak komunia, to tylko na klęcząco, jak ksiądz odwiedza chorych, to na stole musi być biały obrus.

Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, iż sąsiadka (kiedy wraca do formy po chemii) nie ma czasu na ogarnięcie niewielkiego mieszkania, pozmywanie naczyń, umycie i ogolenie chorego i leżącego ojca, uzupełnienie zapasów w pustej lodówce, ugotowanie obiadu, wstawienie i rozwieszenie prania, podlanie kwiatów, czy wyjście do apteki po lekarstwa dla siebie i ojca. Nie ma czasu, bo albo siedzi w kościele, albo modli się w domu, albo czyta religijne książki, albo ogląda filmy o tej tematyce, albo wisi na telefonie ze swoimi przyjaciółkami.

Dla mnie wiara to miłość. Miłość do siebie i ludzi. Dbanie o siebie oraz innych. Przede wszystkim czyny, nie słowa. Być bliżej Boga oznacza dla mnie być bliżej drugiego człowieka. W codzienności i prozie życia.

Dużo rozmawiam z Mężem o naszej znajomej. Oboje doszliśmy już do jednego wspólnego wniosku - że ona uciekła w religię, która stała się dla niej uzależnieniem i sposobem na unikanie ponoszenia odpowiedzialności za swoje życie.