Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

środa, 8 października 2014

1.865. Ogrodniczka

Ostatnio Mąż przyglądał mi się z zaciekawieniem kiedy przesadzałam kwiatki do większych doniczek. "Lubię na ciebie patrzeć jak robisz coś, co sprawia ci radość, a ty chyba lubisz grzebać się w ziemi?" - stwierdził i spytał jednocześnie.

Lubię to mało powiedziane. Wręcz uwielbiam. Potrzebuję tylko cienkich rękawiczek, bo się brzydzę wszelakich robaków, których nie dotknę gołą ręką, za to krzyczę wniebogłosy jak małe dziecko. Czasem nawet uciekam - szczególnie jak zobaczę taką kolorową i włochatą gąsienicę - ich odkąd pamiętam brzydzę się bowiem najbardziej na świecie. W tym przypadku nawet rękawiczka nie pomoże, bo wcześniej ucieknę z krzykiem.

Miłością do roślin zaraziły mnie chyba obie babcie, które miały ich całą masę. Ta, która mieszkała z nami, kochała pelargonie i na parapecie w jej pokoju zawsze stało kilka doniczek właśnie z nimi. A mnie nawet teraz marzy się skrzynka na balkonie pełna sadzonek pelargonii. Może w przyszłym roku się odważę?

Rodzice mieli kiedyś działkę pracowniczą, niewielką, ale generalnie ojciec tam rządził, więc grządki musiały być pod linijkę i według planu. Bolałam nad tym, że nie przewidział choć jednej dla mnie, gdzie mogłabym sobie uprawiać co dusza zapragnie, ale przecież artystyczny nieład kłóciłby się z ustalonym z góry perfekcjonizmem.

W swoim panieńskim pokoju, na powierzchni dziewięciu metrów kwadratowych dawno, dawno temu miałam chyba ze trzydzieści doniczek. Wszystkie kwiatki jak na komendę przestały rosnąć kiedy wyszłam ze szpitala po próbie samobójczej. Od tamtej pory naprawdę trudno było mi tam cokolwiek hodować - chyba ze względu na ogólnie panujące złe warunki - nie tylko te związane z grzybem i pleśnią na ścianie, ale także i te oddziałujące na psychikę.

W kawalerce, na parapecie w pokoju (i na obu komodach już też) oraz w kuchni stoją doniczki. Odważyłam się wreszcie na tę namiastkę przyrody w mieszkaniu. Trochę się obawiałam, bo wiadomo - wynajem może nagle się skończyć, ale zaryzykowałam i nie żałuję, gdyż pielęgnacja roślin sprawia mi ogromną radość, co słusznie zauważył Mąż.

Z Dyrektorem Wykonawczym toczę prawdziwe boje o każdego nowego kwiatka. Doszliśmy do porozumienia i w tej kwestii. Ustąpiłam ja, ustąpił on. Dlatego dostałam zielone światło dla szczawika trójkątnego, o którym wspomniałam wczoraj. No i na fiołki afrykańskie - w kolorach, jakich mi brakuje.

Nieustająco marzy mi się kawałek ogródka, gdzie mogłabym się wyżyć ogrodniczo i dbać o bez, konwalie, tulipany, żonkile, malwy, magnolię, cynie, dalie, astry, lawendę, maciejkę, ale także o zioła - miętę, bazylię, oregano, melisę, tymianek. Albo chociaż duży balkon, żebym mogła mieć na nim sporo mniejszych i większych doniczek.

A dzisiaj, wracając od fryzjerki, ze świeżo zrobionym odrostem, weszłam do zaprzyjaźnionej kwiaciarni, w której zakupiliśmy już sześć fiołków, chcąc zamówić sobie białą i niebieską odmianę. Właściciel chyba czytał w moich myślach, bo na półce stały oba. No i co miałam robić? Dostałam rabat, więc przyniosłam, przesadziłam do większego domku i uśmiecham się teraz do całej różnokolorowej kolekcji stojącej na komodzie.