Wreszcie się doczekałam. Świeżutka, pachnąca, prosto z salonu.
Na okładce Larry z synem, w środku już cała czwórka. Minimalistycznie i oszczędnie jeśli chodzi o grafikę - próżno szukać nazwy zespołu, czy tytułu płyty. Dwa CD (Limited Deluxe Edition) w zwykłych papierowych białych kopertach. Czarno-biała kolorystyka.
Zawartość znam już na pamięć od ponad miesiąca. No może poza tym, co znajduje się na bonusowym krążku. Wersje akustyczne powalają na kolana - szczególnie Every Breaking Wave (łzy w oczach i ciarki na całym ciele), ale akurat w przypadku tego kawałka czułam, że tak będzie - od pierwszego przesłuchania wersji studyjnej.
Jak dla mnie to jedna z najlepszych płyt w ich całej dyskografii. Wiem co mówię - w końcu mam porównanie, bo jestem im wierna od trzydziestu lat i trochę dowodów w sprawie zdążyłam przez ten czas uzbierać.