Życie to najgenialniejszy scenarzysta wszech czasów. Żaden człowiek nie jest w stanie mu dorównać.
Jedna z lepszych scen to taka, kiedy kończę dwa tematyczne kursy, jestem w trakcie trzeciego, a kolejne dwa przede mną, by zaledwie dzień po otrzymaniu dyplomu zweryfikować swoje dotychczasowe miejsce w szeregu.
Druga dobra scena to taka, kiedy wychodząc z przychodni z treścią wyniku w pamięci, a nie na wydruku jadę z Mężem do mieszkania rodziców, by według wcześniejszych ustaleń wziąć od mamy pieniądze przysłane przez jej siostrę na zakup wiązanek i zniczy na grób moich dziadków.
Trzecia niezła scena to taka, kiedy wracamy z wielkimi reklamówkami do domu objuczeni jak wielbłądy, by z braku wolnego miejsca w kawalerce ulokować dość osobliwe dekoracje na podłodze, tuż za wezgłowiem sofy, na której śpimy.
I tak sobie pomieszkamy razem przez kilka najbliższych dni, wczuwając się już od wczoraj w klimat pierwszego listopada. Jakże symbolicznie, prawda?