Najpierw odwiedziła mnie mama. Z dobrymi wieściami w sprawie uruchomienia siatki kontaktów, które mogą być pomocne w razie jakichkolwiek ewentualnych trudności związanych z rejestracją, badaniami i tego typu rewelacjami, które na pewno niebawem mnie nie ominą. Moja wdzięczność za jej pomoc jest ogromna.
Co prawda, nie omieszkała przy tym sprzedać mi całej masy informacji na temat kto, gdzie, kiedy i jaki ma nowotwór (szczególnie jeśli chodzi o nazwiska z pierwszych stron gazet), ale nie odebrałam tego personalnie, gdyż mam dystans i filtruję wiadomości przez własny antywirus.
W trakcie wizyty rodzicielki zadzwonił Czarodziej - tym razem to ja mogłam zrobić coś dla niego. Mogłam, ale nie zrobiłam, bo sama jeszcze nic nie wiem w interesującym go temacie, ale jak tylko się coś wyklaruje, mój guru dostanie właściwą informację z pierwszej ręki.
Potem, jak Mąż wrócił z pracy, odwiedził nas ulubiony kominiarz - ten sam, który kilka miesięcy temu zajął się odgruzowaniem przewodu wentylacyjnego w łazience. Polubił nas i zapamiętał, bo uścisnął nam prawice, posiedział trochę, umył ręce, wypił dwie szklanki wody, lecz ku mojej rozpaczy nie skusił się na kawę.
Pogawędziliśmy o naszym braku telewizora i niechęci do papierosów oraz palaczy, ale i o życiu tak ogólnie i szczególnie - nawet w aspekcie psychologiczno-filozoficznym. Lubię tego o wiele wyższego ode mnie człowieka - ma w sobie coś ciepłego. Plus fajny głos. Dyrektor Wykonawczy czuwał na posterunku - wszak ostatnio wmawiał mi, że byłam podrywana.