Trzeba być wybitnie zdolną, żeby podczas przenoszenia suszarki na bieliznę z łazienki do pokoju zahaczyć wyżej wymienioną o koszyczek z wkładem zapachowym znajdujący się w przykrytym klapą sedesie, zgrabnie wyciągnąć go ze środka, niechcący otworzyć, a kolorową kostkę wyrzucić na leżący na podłodze chodniczek. I to wszystko zaledwie w ułamku sekundy.
Albo podczas jedzenia kanapki z powidłami śliwkowymi zabierać się do niej tak nieumiejętnie, że kromka wypada z ręki, lądując na obrusie, lecz jednocześnie obsmarowując brzeg talerza fioletową lepiącą i słodką mazią.
Mąż poszedł po zakupy - dwa dni świąt przed nami, więc klasycznie miał nabyć więcej pieczywa. Dzwoni do mnie (godzina 9:30), informując, że w pobliskiej piekarni nie ma (i nie będzie już) naszego ulubionego chleba razowego. Ludzie wykupili go o szóstej rano.
W kolejnym sklepie był świadkiem jak dwie kobiety w tym samym czasie złapały za ten sam bochenek i o mały włos doszłoby do walki o chleb. Kiedyś na własne oczy widziałam coś podobnego, ale w lumpeksie - kiedy jedna pani drugiej pani wyciągała jakieś ubranie z koszyka. Awantura (z wyzwiskami) była na sto fajerek.
Jeszcze w innym miejscu, w kolejce wepchnęła się przed Dyrektora Wykonawczego jakaś niewiasta, a potem jej śladem chciał podążyć starszy pan. Głos Rozsądku na tę pierwszą machnął ręką, lecz tego drugiego powstrzymał w jego zapędach.
Aż się boję wychodzić - ponoć wszędzie pełno ludzi. Jednakże nie mam wyjścia - papier toaletowy to rzecz absolutnie niezbędna w każdym gospodarstwie domowym, balsam do ciała się właśnie skończył, odżywką do włosów również nie pogardzę, a i cytryny by się przydały. Plus ksero wyników badań.
Tak więc wybieram się więc do paszczy lwa (czytaj galerii handlowej), gdyż pozostawanie w domu też może mi grozić kolejnymi dziwnymi przygodami.