Od czterech dni piję codziennie po łyżeczce oleju z wiesiołka. Dobre to nie jest, ale da się przełknąć. Grunt to nie obijać o zęby (jak mawia Mąż), a co ja zwykle czynię z czymś, co mi nie smakuje. Taki paradoks.
Od wczoraj raczymy się (wspólnie z Dyrektorem Wykonawczym) łyżeczką pierzgi w miodzie, którą dostaliśmy już jakiś czas temu w prezencie. Na czczo. Słodkie, gęste, prawie czarne jak smoła. Ponoć pomaga, więc próbujemy.
Głos Rozsądku jest przeziębiony. Drapie go w gardle (aplikuję mu tabletki do ssania, Amol oraz imbir z miodem i cytryną), ma katar (łyka rutynę i zużywa całą masę chusteczek higienicznych). Schodzi z niego stres związany z pracą. Prawie zawsze tak ma na początku urlopu.
Skutecznie psuję mu humor jojczeniem o jego wciąż rosnącej wadze - obecnie 85 kg. Oponka i boczki wylewają się ze spodni, które wydają się być za ciasne, a przecież niedawno jeszcze były w sam raz.
Pogoda piękna. Słońce świeci i przygrzewa mocno przez szybę. Wyganiam lenia z Męża, by niebawem wyjść z domu i pójść na długi spacer, który obojgu nam dobrze zrobi. Naturalne i darmowe lekarstwo.