Słońce mnie rozpieszcza swoimi promieniami. Grzeję się w nich siedząc na sofie i pisząc te słowa. Zupełnie jakby chciało mi swoim ciepłem zrekompensować na razie bezowocne poranne spotkanie w sprawie pracy.
Swoje myśli przekierowałam na prozę życia - wstawiłam pranie, rozwiesiłam je, a wcześniej jeszcze poszłam po pierogi z kapustą i grzybami (całe osiem sztuk), które schowałam do naszego mikroskopijnego zamrażalnika, żeby poczekały tam aż do wigilijnej kolacji.
W sobotę pojedziemy z Mężem do rodziców, a po drodze zakupimy i zaniesiemy mamie pięć kilogramów kiszonej kapusty, z której rodzicielka zrobi swój popisowy bigos - część dla nas, a część dla nich. Po niedzieli, razem z upieczonym schabem, "wymienimy" go na sałatkę jarzynową.
Zabiorę wtedy z pokoju choinkę, bombki, łańcuchy i lampki, a także obie pary naszych łyżew - gdyby akurat udało się nam wcielić w życie plan pójścia na lodowisko. Z braku wolnego miejsca będą musiały rezydować w sofie, ale myślę, że nic im się tam nie stanie.