Dziś znowu nastąpił rozdział kościoła od państwa, czyli Męża ode mnie. Każde pojechało bowiem w swoją stronę i tyle nas widzieli aż do wspólnego obiadu, który dopiero niedawno skonsumowaliśmy.
Dyrektor Wykonawczy udzielił obszernego terapeutycznego wywiadu Czarodziejowi, z którym umówił się ponownie na jutro - bynajmniej nie po to, by świętować koniec roku, lecz aby ciężko popracować nad swoją "igłową" traumą. A potem - w nagrodę za dobre sprawowanie - spędził ponad dwie godziny na zapełnionej do ostatniego miejsca sali kinowej.
Ja zaś wstawiłam i rozwiesiłam pranie, a później oddałam swoje włosy w ręce obcinającej mnie fryzjerki, gdyż wyglądałam już prawie jak baba z lasu (skoro jest dziad, wnioskuję, iż być musi i jego żeński odpowiednik) - zarośnięta do granic możliwości oraz przyzwoitości. Później zajęłam się prozą życia, czyli zakupami spożywczymi oraz myciem naczyń pozostawionych rano w kuchni przez Męża.
Paczkomat wysłał mi SMS z powiadomieniem o czekającej na mnie paczce, a raczej dwóch - jadących z różnych zakątków kraju, ale cóż za piękna synchronizacja - zaledwie osiem minut różnicy dzieliło obie wiadomości, dzięki czemu odbyłam tylko jeden spacer i pobiłam swój rekord szybkości odbioru - schodząc z siedemnastu do dwunastu sekund ręcznego wstukiwania kodów zziębniętymi palcami.
A jutro czeka mnie kolejna wycieczka do paczkomatu - i to będzie już naprawdę ostatnia przesyłka z lekturami w tym roku, gdyż tym czymś, bez czego nie mogę żyć, są właśnie książki.