Trzy polary dla ojca, spodnie i dwie bluzki dla mamy, dżinsy i dwie pary letnich spodenek dla Męża oraz dwie pary dżinsów, dwie dżinsowe kurteczki i pasek do spodni dla mnie - oto plon wczorajszych lumpeksowych łowów, na które wybraliśmy się ponownie w sprawdzonym już miesiąc temu trio.
Jest ciepło. Bardzo ciepło. Jest gorąco. Bardzo gorąco. Jest upalnie. Bardzo upalnie. Przynajmniej na dworze, bowiem przyjemny cień oraz chłodek to jedne z plusów mieszkania w kawalerce. Czasem nawet późnym popołudniem zostawiam okno na uchylne lub mikrowentylację, a na siebie zakładam sweter, bo robi mi się zimno.
Doceniam ciszę i spokój, jakie tu panują. Podobnie jak świetną lokalizację i bezproblemową właścicielkę mieszkania, z którą już od dawna jesteśmy na "ty", a comiesięczne spotkania mające na celu uregulowanie płatności są okazją do miłych pogawędek przy kawie i cieście lub truskawkowo-bananowym koktajlu - jak choćby w sobotę.
Sześć tygodni, czyli trzydzieści dni roboczych dzieli mnie od dwutygodniowego urlopu. Odliczam każdy dzień z prawdziwą ulgą. Jutrzejszy rozpocznę od odwiedzenia laboratorium, gdzie pobiorą mi krew do badań zleconych przez endokrynologa, u którego pojawię się we wtorek rano na kontrolną i planową wizytę.
Tymczasem niedziela (jak prawie zawsze) leniwa - długo spaliśmy, późno zjedliśmy śniadanie, jeszcze później obiad. Teraz tylko msza w kościele, a potem najlepsze lody w mieście, których smak pamiętam jako jeden z pierwszych ze swojego dzieciństwa.