Cztery litry - tyle było grochówki, po której zostało już wspomnienie. Jadłam ją ja, jadł Mąż, jadła moja mama, jadł ją nawet mój ojciec, gdyż po raz pierwszy w życiu rodzicielka przyjechała do kawalerki na obiad, który wzięła jeszcze na wynos. Całej rodzinie smakowała, a ja pękałam z dumy i radości, że może nie do końca jestem taka lewa w kuchni...
Buteleczka Maggi i opakowanie Vegety wylądowały w koszu - tak zarządził nie kto inny jak Dyrektor Wykonawczy. Bo używamy tylko naturalnych przypraw, ot co. A ja zakupiłam już przecier pomidorowy, bo za tydzień przymierzam się do ugotowania rosołu, by na drugi dzień zrobić z niego pomidorową. Póki co, w poniedziałek zabieram się za pieczarkową, a potem ogórkową - obie na udźcu z kurczaka bez kości.
W temacie jedzenia pozostając, przypomniało mi się sobotnie spotkanie z Czarodziejem i nasza konsumpcja na świeżym powietrzu (rzutem na taśmę zdążyliśmy przed zmianą pogody) - testowaliśmy bowiem nowy lokal. Pizza niezbyt przypadła mi do gustu, ale penne z łososiem w sosie śmietanowym przyjemnie łaskotało mi kubki smakowe.
Skosztowaliśmy też naszej pierwszej w życiu świeżej figi i choć pewnie do takiej prawdziwej dopiero co zerwanej było jej daleko, doznania należały do tych miłych i pozytywnych.
Jako że Mąż ma sporą nadwagę, postanowiłam, iż wypadałoby ograniczyć słodycze i cukier (zastępujemy go miodem i owocami), a także pieczywo (choć i tak jemy to z pełnego ziarna), więc dobrym pomysłem na śniadanie wydawała mi się surówka piękności, którą mieliśmy spożywać oboje.
Na placu boju pozostał jednak tylko Dyrektor Wykonawczy, gdyż ja już pierwszego dnia miałam odruch wymiotny oraz przykre wspomnienia z dzieciństwa na sam widok namoczonych płatków owsianych. Cóż - uznałam, że jestem wystarczająco piękna, ale zakupiłam pokaźnym rozmiarów opakowanie dla Głosu Rozsądku. Niech je - na zdrowie.