Tydzień temu gorąco, a dzisiaj przyszła pora (po raz pierwszy w tym sezonie) na założenie rękawiczek i ciepłej kurtki.
Mąż od kilku dni chodzi w czapce, ale nie ma się co dziwić skoro jego włosy po moim obcięciu mają zaledwie 3 mm długości. Przytyło mu się i to dość wyraźnie, więc chciał nie chciał, stał się posiadaczem nowej kurtki oraz zimowych kozaków.
Wczoraj, odgrzewając przygotowane przez Dyrektora Wykonawczego spaghetti, udało mi się bardzo skutecznie spalić ostatni z naszych angielskich rondli, który w efekcie moich działań wylądował w koszu.
Za to Głos Rozsądku dał radę przypalić gotowaną na sobotni obiad marchewkę - tak to jest jak się siedzi z zamkniętymi oczami na sofie delektując promieniami słońca grzejącymi zza szyby.
- Kontrolujesz stan marchewki? - pytam.
- Ona sobie sama świetnie radzi - słyszę w odpowiedzi.
Uspokojona poszłam do łazienki rozwiesić pranie i tam do moich nozdrzy doleciała woń spalenizny.
- No bo skąd ja mogłem wiedzieć, że ta woda się tak szybko wygotuje? - zdziwionym głosem spytał Mąż.
- A kto mi zawsze powtarza, że jak się coś gotuje, to trzeba tego pilnować? - zripostowałam.
I tak to u nas jest. Wesoło i z humorem, bo lubimy się z siebie śmiać. Razem. W końcu jak mawia przysłowie: "przyganiał kocioł garnkowi, a sam smoli".
Premierowo spróbowaliśmy papaję, ale pozostajemy przy melonie, czyli mamy powtórkę kolacji sprzed tygodnia - tym razem w wersji bezalkoholowej.