Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

wtorek, 13 października 2015

2110. Marzenie

Choć próbuję, nie potrafię sobie przypomnieć kiedy i w jakich okolicznościach po raz pierwszy trafiłam na informację o księdzu Janie Kaczkowskim. Może był to ten tekst zamieszczony na tym portalu, a może jakiś wywiad przeczytany całkiem gdzie indziej? W sumie nie to jest najważniejsze.

Im więcej się dowiadywałam, tym bardziej czułam niedosyt. Wywiady dla różnych stacji telewizyjnych, gazet i portali internetowych, filmiki na youtube. Wreszcie ta książka. Przepadłam i już wiedziałam, że spotkanie i rozmowę z tym niezwykłym człowiekiem dopisuję w sercu do swojej listy marzeń.

Jego słowa na temat śmierci, umierania, opieki paliatywnej, poszanowaniu godności każdego człowieka, relacji międzyludzkich, miłości i wielu innych na trwałe zapisały się w mojej pamięci. Dzięki nim staram się jak mogę najlepiej służyć pacjentom w hospicjum. Swoją drogą, to miejsce stworzone przez księdza Kaczkowskiego w Pucku jest dla mnie wzorcowym punktem odniesienia.

Ostatnie dni pełne były niezapomnianych wrażeń, przecudnych chwil i niespodziewanych zwrotów akcji. Mimo prawie zerowej wzmianki o przyjeździe księdza Jana, cudem (bo w przypadki absolutnie nie wierzę) znalazłam gdzie i kiedy będę mogła go zobaczyć i usłyszeć na żywo. 

Przeżywałam wszystko, w czym miałam uczestniczyć tak silnie i mocno, że dwa razy w ciągu dwóch nocy miałam ten sam sen, w którym ksiądz mnie przytulił. Na jawie nierealne, całkiem odjechane i nieprawdopodobne, prawda?

Pamiętam to wietrzne i zimne popołudnie, kiedy razem z Mężem podeszliśmy do drzwi kościoła, a z głośników popłynął tak dobrze znany głos. Łzy wzruszenia napłynęły mi do oczu, a z ust wydobyłam tylko dwa słowa: "to niebywałe".

Czekaliśmy na dworze, by skończyła się tamta msza. Wcześniej dostrzegliśmy księdza, który z wielkim trudem i bardzo powoli, z pomocą młodego człowieka, podpierając się laską, zmierzał do stolika, by podpisywać książki. Z tym swoim cudownym poczuciem humoru i dystansem do siebie rzucił w stronę stojących osób: "już pędzę!"

Dostałam autografy na swoich egzemplarzach, po czym weszliśmy z Mężem do kościoła, abym po raz pierwszy w życiu z chęci, przekonania, wolnej woli i radości odmówiła modlitwę różańcową w intencji księdza Kaczkowskiego. 

 
Potem była msza z kazaniem wygłoszonym przez niego, a po niej spotkanie z tym, który zadawał pytania i z tym, który na nie odpowiadał. Siedziałam jak zaczarowana - zasłuchana, zauroczona, zamyślona i szczęśliwa, że tam jestem, choć niewiele widziałam, bo ludzi było mnóstwo.

Po wyjściu z kościoła ksiądz cierpliwie podpisywał kolejne książki, a ja podeszłam do czekającego na niego z laską w dłoni współautora, prosząc go o chwilę rozmowy, po której dostałam również i jego autograf z osobistą dedykacją.

 
W nocy długo nie mogłam usnąć z wrażenia, bo wiedziałam, że następnego dnia będzie jeszcze jedno spotkanie z księdzem Janem, na które wybieraliśmy się razem z Mężem. Ale zanim to nastąpiło, poszłam jak zawsze do hospicjum.

Od samego rana padał śnieg z deszczem, było przeraźliwie zimno i wiało. Z ulgą weszłam do budynku, wjechałam windą na górę, zdjęłam kurtkę, czapkę, szalik, rękawiczki i botki. Założyłam trampki oraz żółty T-shirt wolontariusza i zjechałam na dół. Drzwi windy się otworzyły, a moim oczom ukazała się siostra zakonna oraz trzech mężczyzn ubranych na czarno, których widziałam z tyłu.

Na moje "szczęść Boże" wszyscy obrócili się w moją stronę. Wśród nich zobaczyłam księdza Jana, który jako ostatni z nich podał mi rękę i przedstawił się, czym mnie całkowicie rozbroił. Z uśmiechem powiedziałam, że przecież wiem kim jest i że już się widzieliśmy dzień wcześniej, że podpisał mi książki, że byłam w kościele i że zobaczymy się jeszcze za kilka godzin.

Przyszłam pierwsza, a jako że sala była dość mała i ciasna, zajęłam dla siebie i Męża miejsca w pierwszym rzędzie. Dzięki temu miałam księdza Jana na wyciągnięcie ręki, a jego laska leżała tuż obok mnie. Tym razem do woli mogłam się na niego napatrzeć, bo już nikt mi go nie zasłaniał.


Cierpliwie czekaliśmy aż przez pokój, w którym ksiądz Kaczkowski podpisywał książki przewiną się ludzie, po czym weszliśmy do środka, a ja spytałam: "czy mogę z księdzem chwilę porozmawiać?" Zgodził się, wskazując nam krzesła naprzeciwko siebie.

Choć na początku łzy zaczęły napływać mi do oczu (o czym głośno powiedziałam), jednakże reakcja rozmówcy ("proszę płakać, jestem przygotowany" - po czym z kieszeni wyjął chusteczkę) rozładowała całą sytuację, a ja mogłam wreszcie powiedzieć to, co czuję i co podpowiadało mi serce.

A na koniec, na moje pytanie o możliwość zrobienia sobie wspólnego zdjęcia, ksiądz Jan poprosił, bym usiadła obok niego, po prawej stronie, po czym objął mnie ramieniem (a ja jego) i w takim przytuleniu utrwalił nas w tamtej chwili Mąż.

Autografy, kazanie i spotkanie po mszy w kościele, niespodziewane "wpadnięcie" na siebie w hospicjum, kolejne spotkanie, kilka minut osobistej rozmowy, przytulenie i wspólne zdjęcie...

Marzenia się spełniają - czasem wystarczy być cierpliwym i poczekać, nie przestając jednakże szukać sposobu ich realizacji i nie tracić wiary w to, że się mogą ziścić.