Tydzień. Siedem dni. I długo i krótko zarazem. Zależy dla kogo.
Niektórych pacjentów nigdy nie poznałam i nie poznam. Zostają przyjęci na oddział i umierają pomiędzy moimi cotygodniowymi odwiedzinami.
Najtrudniejszym momentem był dla mnie zawsze ten, kiedy już chciałam wejść do sali mając nadzieję, że zastanę tam konkretną osobę, a jej łóżko było puste lub leżał na nim ktoś inny. Dlatego teraz, zanim pójdę na oddział, pytam kogoś z personelu o to czy ktoś nie umarł. Najlepszą wiadomością jest ta, kiedy wszyscy przeżyli kolejny tydzień.
Patrzę jak z tygodnia na tydzień kolejne osoby słabną, tracą siły, gasną i jak powoli uchodzi z nich życie.
Pani T., którą karmiłam za pierwszym razem na stołówce i z którą siedziałam potem na tarasie w promieniach słońca.
Pani G., która miała urodziny zaledwie dzień po moich, która ze wszystkich pór roku najbardziej lubiła jesień, a jej ulubioną zupą był barszcz czerwony.
Panie i Panowie, których imion nie zdążyłam poznać...
O Nich szczególnie myślę dzisiaj, w pamięci mając ich twarze, gesty, spojrzenie, uśmiech...
"Wszystko przeminie tak jak sen. Troski, kłopoty skończą się..." - nuciła mi ostatnio pani K.
Tydzień. Siedem dni. I długo i krótko zarazem. Zależy dla kogo.