Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

piątek, 6 listopada 2015

2120. Brr...

Wilgoć wciskająca się wszędzie gdzie to możliwe, pochmurne niebo, poranna i wieczorna mgła sprawiają, że czuję się jak w Anglii - dokładnie taką samą pogodę najtrwalej zapamiętałam bowiem z tamtego emigracyjnego okresu.

Rezonans kręgosłupa miał robiony Mąż, chwilę po nim mama, a i mnie pewnie też to nie ominie, ale najpierw czekam na umówioną na grudzień wizytę u pani doktor neurolog (nawiasem mówiąc po tym spotkaniu wszyscy troje będziemy jej pacjentami).

Wzięłam swoje zdrowie w swoje ręce i poszłam tam, gdzie nie przepadam, czyli do lekarza. Doktor Tomasz sam się rozchorował, więc pozostała mi jego zastępczyni. Wyszłam od niej ze skierowaniem do wspomnianej wyżej specjalistki, ale i z listą badań krwi, moczu i kału do zrobienia oraz USG jamy brzusznej, bo od kilku tygodni coś mnie pobolewa w lewym boku.

W sumie i Mąż i mama mnie swoimi strachami "zmotywowali", więc chcąc mieć przysłowiowy święty spokój, zabrałam się za siebie. Bladym świtem dałam upuścić sobie trochę krwi, grzecznie postawiłam na tacy dwa pojemniki z zawartością płynną i stałą, by po kilku godzinach podejrzeć na stronie przychodni wyniki i zobaczyć, że wszystkie są w normie. Nawet tasiemca nie mam, ani glist, ani owsików (choć bywam dość ruchliwa).

Na USG brzucha wybiorę się po niedzieli, bo dopiero wtedy przyjmuje lekarz. Wisi też nade mną cytologia i mammografia, na którą rok temu polecił zgłosić się onkolog, u którego wtedy byłam. Chyba nie muszę pisać, że wcale mi się nie chce, ale jak uruchomiłam tę lekarską lawinę, to chyba przed nią nie ucieknę...

A ze spraw bardziej radosnych - skatalogowałam wszystkie moje kolczyki i udało mi się to zrobić zaledwie w dwa dni, co jest nie lada wyczynem zważywszy na totalną amatorszczyznę jeśli chodzi i sprzęt, oświetlenie i brak doświadczenia. Ale i tak w sumie jestem zadowolona z końcowych efektów.

Zaczynam prawdopodobnie od swoich najstarszych (chyba nawet już pełnoletnich) srebrnych (i bursztynowych) błyskotek.