Światowy Dzień Pluszowego Misia przypada ponoć właśnie 25. listopada. Ze swojego dzieciństwa bardzo dobrze pamiętam dwa pluszaki.
Bartek był biały, miał brązowe oczy i takie same sztruksowe spodnie ogrodniczki, które były przyszyte i nie dało się ich zdjąć. Choć mięciutki w dotyku, miał problemy z siadaniem ze względu na niezginające się kończyny. Jedynie stanie i leżenie świetnie mu wychodziły.
Kisiek był brudnożółty, miał odrobinę kręcone futerko i czarne błyszczące oczy. W dotyku był twardszy, lecz w przeciwieństwie do swojego kolegi pięknie siedział. Nie wiedzieć czemu uwielbiałam robić mu zastrzyki w brzuch plastikową strzykawką z prawdziwą igłą.
Obaj chodzili do klasy, w której byłam nauczycielką. Razem z kilkoma lalkami byli wzywani do tablicy i dostawali dwóje jeśli nie odrobili lekcji.
Chociaż nie zachowała się żadna fotografia Bartka i Kiśka moje małe serduszko już wtedy zrobiło im zdjęcie. Mimo upływu czterech dekad ich obraz mam wciąż przed oczami.
Nie dane mi było się z nimi pożegnać. Bez mojej wiedzy, woli, pytania i zgody ojciec wyrzucił Bartka i Kiśka razem z resztą moich zabawek do śmietnika, uznając, że sześciolatka idąca do szkoły jest już za duża by się nimi bawić. Na wspomnienie ich widoku w pojemniku bardzo długo miałam łzy w oczach.
A tu nie pluszowy, lecz woskowy dziesięcioletni już miś (a zarazem świeczka) - mój pierwszy w ogóle prezent od wtedy jeszcze nie Męża. Jak widać do tej pory wciąż nie mam sumienia go zapalić.