W środę Mąż siedział przy stole i przez bite cztery godziny najpierw gotował, a potem kroił warzywa i owoce na sałatkę. Ja w tym czasie wstawiłam i rozwiesiłam pranie, umyłam okno w pokoju, wyszłam po jemiołę i do cukierni po ciasto. A Dyrektor Wykonawczy ze wzrokiem wbitym w nową drewnianą deskę siedział i kroił...
Potem było sprzątanie mieszkania, czyli klasycznie: ścieranie kurzu, odkurzanie, mycie lustra w przedpokoju i szafki w łazience. Obowiązkami podzieliliśmy się w miarę po równo.
Na deser zostawiłam sobie pakowanie prezentów pod choinkę - dla Męża i rodziców. Dyrektor Wykonawczy był cwany i bardziej rozrzutny, gdyż już we wtorek dał zarobić pani zajmującej się tym w miarę profesjonalnie.
Miałam jeszcze udekorować naszą kawalerkę, ale byłam już tak zmęczona długotrwałym schylaniem się, że powiesiłam jedynie jemiołę nad drzwiami wejściowymi, gdyż kręgosłup przywołał mnie do porządku i kazał usiąść na czterech literach.
Koniec końców ubieranie choinki zmuszona byłam zostawić sobie na wigilijne popołudnie. Podobnie jak nawlekanie bombek na nitki i podwieszanie ich do żabek na karniszu, jak również nabijanie pomarańczy goździkami.
O świątecznych prezentach (tych namacalnych i przyziemnych, ale też tych zaskakujących, miłych, nieoczekiwanych i najpiękniejszych) wspomnę w następnym poście.