Nazbierało mi się zaległości, więc nadrabiam - całotygodniowo i hurtem.
Na pierwszy ogień idzie Pantokrator, czyli moja pierwsza w życiu ikona. Na początku był skserowany oryginał, potem własnoręczny szkic, następnie pogrubienie tegoż i powiększenie na ksero, by idealnie zmieścił się na desce.
Tył rysunku (wedle wskazań prowadzącej) nasmarowałam węglem, przykleiłam kartkę taśmą klejącą do brzegów deski i obrysowałam wszystkie kontury, czyli wykonałam coś na kształt odbicia przez węglową kalkę.
Szpikulcem od cyrkla (w zastępstwie i zamiast rylca) pociągnęłam raz jeszcze po zewnętrznych konturach oraz aureoli i literach - tam, gdzie mają na samym końcu być robione złocenia.
Potem w ruch poszła paletka, pędzelek, zakraplacz i farby, którymi malowałam odbite kontury, żeby się nie starły. Deska, póki co, jest upaprana bejcą, ale nie mam się czym martwić (u każdego tak jest), gdyż w efekcie końcowym będzie prezentować się zupełnie inaczej.
Ostatnim elementem pracy na zajęciach było kilkukrotne malowanie granatem części szaty. Takich warstw ma być minimum kilkadziesiąt, więc będzie sporo czasu na poprawki i dopracowanie szczegółów.
Kolorystyka Pantokratora ma wyglądać mniej więcej tak, jak na poniższym obrazku. Długa droga przede mną - ikona powinna być ukończona do czerwca, bo to żmudna, czasochłonna i powolna robota.
Co poza tym?
Byłam u pani neurolog, która dała mi skierowanie do poradni rehabilitacyjnej (już mam umówioną wizytę, na której dowiem się jakie zabiegi będą najlepsze dla mojego kręgosłupa). Dostałam też receptę na leki przeciwbólowe i przeciwzapalne oraz informację dla lekarza rodzinnego o konieczności wypisania skierowania do sanatorium, bo dobrze by było gdybym się tam udała.
Zaniosłam wniosek o dofinansowanie do kursu PJM dla średniozaawansowanych i ponoć mam 90 % szans, by go otrzymać, ale póki nie mam podpisanej umowy, wolę zachować spokój i zbytnio się nie podniecać.
Kolejny dyżur w hospicjum dał mi znowu do myślenia, ale o tym (być może) napiszę oddzielnie - jak (i jeśli w ogóle) mi się wszystko w głowie poukłada, bo na razie miejsca w niej brak na pewne drażliwe i nie do ogarnięcia kwestie.
Prawie się rozwiedliśmy z Mężem. Poszło (jak zwykle) o bzdety, ale na dłuższą metę wkurzające. Roztargnienie, niefrasobliwość małżonka i foch żony na całej linii. Na szczęście za bardzo się kochamy, za bardzo nam na sobie zależy i za bardzo jesteśmy za sobą, by się nie pogodzić. Kilkugodzinny konflikt został zażegnany. Rozwodu nie będzie.
Jako że drastycznie i katastrofalnie zmalała liczba moich - za przeproszeniem - majtek (ostały się zaledwie trzy pary - nie licząc dwóch otrzymanych w prezencie gwiazdkowym od Dyrektora Wykonawczego, ale one nie nadają się do normalnego chodzenia, lecz jedynie do seksu), poszłam do kilku sklepów, by uzupełnić zapasy. A łatwego zadania nie miałam, bo szukałam bawełnianych, nie barchanów, jednokolorowych, bez koronek, najlepiej w żywych lub cielistych barwach, no i nie białych i nie czarnych. Oczywiście w przystępnej cenie i rozmiarze pasującym na moje szanowne cztery litery. Wizyta w kilku różnych miejscach i misja zakończona sukcesem.
A dzisiaj, w prezencie urodzinowym, dostałam dosłownie pod nos (bo leżąc w łóżku i prawie jeszcze śpiąc) od Męża (który wyszedł bladym i ciemnym świtem po pieczywo) bukiet kwiatów, a od pogody śnieg za oknem i miałam ogromną przyjemność odbyć pierwszy w tym roku spacer w otoczeniu wirujących białych płatków.