Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

sobota, 16 stycznia 2016

2151. Pierwsze trzy dni

Kilka zdjęć, jedno spotkanie twarzą w pysk i nasze dotychczasowe wygodne i spokojne małżeńskie życie uległo zmianie. Na przygotowania, czyli zakup psiej wyprawki mieliśmy bowiem zaledwie dwa dni. Tak naprawdę prawie wszystko spadło na mnie, bo Mąż normalnie pracował.

Walcząc z deszczem, wiatrem i mrozem, obtartą przez but stopą, zmarznięta, przemoknięta, spragniona i głodna odwiedziłam kilka miejsc, by Nasz Pies miał z czego jeść, na czym spać, czym się bawić i tak dalej. Opuściłam nawet jedne warsztaty pisania ikon, ale nie mam się czym martwić, bo to nie wyścigi i do czerwca zdążę, a nawet jeśli nie, nic się nie stanie.

Poniżej mata z polarowym kocykiem i mój ulubiony fioletowy chwytak, dzięki któremu ręka nie ma bezpośredniego kontaktu z psią kupą. Tak, tak - bo my należymy do osób, które są zwolennikami zbierania odchodów, a nie zostawiania ich tam, gdzie popadnie.


Na środę i czwartek Dyrektor Wykonawczy wziął sobie dwa dni zaległego urlopu z ubiegłego roku. W napięciu i niecierpliwie patrząc przez okno czekaliśmy na telefon od właściciela schroniska, który miał w specjalnym transporterze przywieźć nam zwierzaka do domu.

Wreszcie jest!!!

Wyszliśmy przed blok, a tam Nasz Pies powitał nas radośnie merdając ogonem, tuląc się do nas i prosząc o pieszczoty. Mąż został z nim jeszcze przez chwilę na dworze, a ja z panem przyszliśmy do kawalerki załatwić formalności. 

Podpisałam umowę adopcyjną, dostałam antybiotyk, obrożę i smycz, trochę karmy oraz książeczkę zdrowia czworonoga, z której wynika, że odbył on dwutygodniową kwarantannę u weterynarza, gdzie został odpchlony, dwukrotnie odrobaczony, zaszczepiony przeciwko wściekliźnie oraz innym chorobom. Jest również zaczipowany i wykastrowany.

Przygotowane legowisko było przez kilka godzin nienaruszone. Za to Nasz Pies leżał na każdym centymetrze dywanu oswajając się z nowymi miejscem i nami. Był w szoku. My także.


Wypił dwie miski wody, zjadł karmę, domagał się pieszczot i - niestety - bardzo często lizał szwy. 


We troje  byliśmy jeszcze  dwa  razy na spacerze. W sumie z mojej  winy i braku doświadczenia przy  trzymaniu  smyczy Nasz Pies nasikał  na wycieraczkę sąsiadki dwa  piętra niżej, ale cóż - wpadki mogą zdarzyć się każdemu - szczególnie jak obie strony są zestresowane. Ślady zbrodni zostały usunięte przez Męża i zapomnieliśmy o sprawie.

Noc była bardzo ciężka dla wszystkich. Zakręciliśmy kaloryfer, wietrzyliśmy, bo nie dało się spać. Na dodatek psiak drapał się za uszami, kichał, prychał, wiercił, no i lizał szwy. Zaczęłam się martwić czy się nie przeziębił i czy nie ma jakichś robaków.

Drugiego dnia postanowiliśmy pojechać do weterynarza. Intuicja podpowiadała mi, żeby tak zrobić. Poza tym, miałam całą listę pytań odnośnie pielęgnacji, odżywiania i zdrowia czworonoga (przecież nigdy w życiu nie mieliśmy psa i jakiegokolwiek doświadczenia), który pięknie się u nas aklimatyzował.


Najpierw jednak udaliśmy się do sklepu po kaganiec, bez którego nie możemy podróżować z psem autobusem.

No i klops. Plastikowy (zalecany przez właścicieli schroniska) zdjął w dwie sekundy, a mając na pysku skórzany, czy skórzano-metalowy piszczał i prawie płakał, usiłując się go pozbyć. Nie miałam sumienia go dłużej męczyć i na razie zrezygnowaliśmy z tego zakupu.

Polecony przez koleżankę weterynarz przez cały dzień nie odbierał telefonu, więc Mąż pojechał na drugi koniec miasta, by na drzwiach gabinetu przeczytać informację, że jest on nieczynny jeszcze przez kilka dni.

Koniec końców zadzwoniliśmy do pana, u którego Nasz Pies był na kwarantannie, po czym dzięki uprzejmości sąsiadki zostaliśmy przez nią zawiezieni pod same drzwi.

Miła pani doktor obejrzała psiaka, zważyła go (13 kg radości), wyczyściła mu uszy, dała tabletki przeciwbólowe, odpowiedziała na moje pytania (dzięki czemu uspokoiłam się całkowicie). 

Bez kołnierza się nie obeszło, gdyż zwierzak liżąc szwy, pogarszał gojenie się ran. Był pisk przy zakładaniu, ale nie ma tego złego - przez to, że chcąc nie chcąc byliśmy zmuszeni wracać na piechotę (ponad 5 km) Nasz Pies zamiast na próbach pozbycia się plastiku, koncentrował się na przebieraniu łapami.

Mnie po drodze złapała głupawka, bo nie dość że hałasował uderzając kołnierzem o ziemię, to jeszcze wyglądał jak kosmonauta. Po przyjściu do domu padliśmy wszyscy. Noc była lepiej przespana przez całą trójkę, aczkolwiek Nasz Pies zawadzał o co popadnie, robiąc trochę hałasu, którym nas budził.

Jestem z niego dumna, bo i tak nieźle sobie radzi w tej wątpliwej jakości ozdobie - je z miski, pije wodę, perfekcyjnie pracuje nosem na spacerze zagarniając kołnierzem śnieg niczym łopatą. Obija się co prawda o ściany, szafki i nasze nogi, ale jest dzielny jak na takie ekstremalne warunki.

 

Wczoraj Mąż poszedł do pracy, a ja zostałam w domu sam na sam z czworonogiem. Spacer był wyzwaniem, gdyż zejście i wejście po schodach to ciężkie przeżycie - szczególnie jak w tej samej ręce muszę krótko trzymać smycz i jednocześnie podnosić kołnierz, żeby Nasz Pies nie obijał nim o schody.

Ostatnie trzy dni były przeżyciem ekstremalnym. Raz, że prawie wszystko kręciło się wokół głównego bohatera, czyli przyjazd właściciela schroniska i adopcja, pierwsze spacery, wzajemne poznawanie się, ustalanie granic, wprowadzanie rytuałów, próby kupna kagańca, podróż samochodem do weterynarza, założenie kołnierza, czy dawanie zwierzakowi leków (genialna pod tym względem jest pasztetowa, którą oblepia się tabletkę i po sprawie).

A poza tym odwiedziny mamy i koleżanki, moja wizyta w poradni rehabilitacyjnej (mam zlecone zabiegi na kręgosłup - masaż klasyczny, gimnastykę indywidualną, tens i laser - część na odcinek szyjny, część na piersiowy i część na lędźwiowy).

O naszych wrażeniach, o tym jaki jest (bo że kochany i słodki to przecież widać), co lubi, co robi i czego go uczymy napiszę już oddzielnie.