Chodzi za nami krok w krok. Do kuchni, do łazienki, do przedpokoju. Śledzi co robimy. Wciąż chce być jak najbliżej nas. Siedzi albo kładzie się na podłodze blokując nam przejście.
Nie znamy jego historii przed kwarantanną u weterynarza. Nie wiemy gdzie mieszkał wcześniej i jak był tam traktowany. Sądząc po jego zachowaniu musiał być psem kanapowym, przytulaśnym, zawsze blisko człowieka. Uwielbia być głaskany, miziany, czesany, pozwala dotykać się absolutnie wszędzie.
Wszystko byłoby dobrze gdyby nie jedna jedyna kwestia. Prawdopodobnie nikt go nie nauczył zostawania samego w domu albo po prostu nie było takiej potrzeby, bo zawsze ktoś z domowników w nim był.
Nie możemy wyjść z mieszkania nawet na minutę, choć próbowaliśmy wiele razy. Za wszelką cenę próbuje się wydostać na zewnątrz. Drapie i rzuca się na drzwi wejściowe. Wyje, skowycze, płacze, piszczy. Serce mi pęka kiedy to słyszę, a poczucie winy nie daje o sobie zapomnieć.
Prawie udało mu się dwa razy otworzyć drzwi balkonowe, a nie jest to łatwe, bo sama mam z nimi problem. Za pierwszym zrzucił z parapetu ogromną donicę z Eschynantusem.
Pochowałam już wszystkie przedmioty, które mogłyby stanowić dla niego jakiekolwiek zagrożenie. Wyrzuciłam dwa kwiatki, a trzeci wyniosłam na klatkę schodową.
Był zmęczony długim spacerem, zostawiliśmy mu włączone radio. Zrobiliśmy tak, jak radzą w mądrych książkach. Poszliśmy tylko na mszę do kościoła. Na godzinę. Nic nie pomogło.
Nie krzyczymy na niego, nie złościmy się o powstałe szkody. Jesteśmy konsekwentni, choć proces wychowawczy jest trudny.
Kiedy Mąż wychodzi z domu, ja zostaję z Naszym Psem. I tak na zmianę. Albo idziemy we troje. Po ostatnim spacerze, gdy gryzł mnie w rękę kiedy usiłowałam założyć kurtkę i buty, zaczęłam się go bać. On wyczuwa ten lęk i sam się nakręca.
Naczytałam się już w wielu miejscach o lęku separacyjnym u psów adoptowanych. Wszystko się zgadza. Każde zachowanie.
Dokładnie nie wiadomo w jakim jest wieku. Pani doktor powiedziała, że może mieć rok, maksymalnie dwa. Żeby przestał się bać zostawać sam w domu, potrzeba wielu tygodni, a kto wie czy nie miesięcy żmudnej, codziennej pracy. Nie jesteśmy sobie w stanie pozwolić na siedzenie tyle czasu w domu.
Mój lęk przed nim. Jego lęk przed separacją.
Nie chcę go z powrotem oddawać do schroniska, ale nie jestem też w stanie siedzieć całe dnie w mieszkaniu. Odwołałam dyżur w hospicjum, już drugi raz nie poszłam na warsztaty pisania ikon, przełożyłam wizytę u fryzjera, nie wyznaczyłam terminu zabiegów na kręgosłup i nie zrobiłam wielu innych rzeczy, które normalnie robię. Wszystko, by nie zostawić go samego w domu i nie narażać na dodatkowy stres i cierpienie powodowane rozłąką.
Gdyby nie lęk separacyjny, to jest idealny, piękny, kochany, słodki, cudowny, dobry, mądry, ciepły, łagodny, spokojny i wrażliwy psiak. Potrzebuje domu, gdzie zawsze ktoś z nim zostanie i nigdy, nawet przez chwilę, nie będzie sam.
Mąż wciąż mi powtarza, że tak będzie lepiej i dla nas i dla psa. Dla nas na pewno (lecz jeśli o mnie chodzi, to tylko w kwestii własnej wygody), ale jak sobie pomyślę, że on wróci tam, skąd go wzięliśmy, czuję się naprawdę podle i parszywie.
Punkt trzeci umowy jest bardzo klarowny. Właścicielka schroniska nie ma żadnych pretensji - rozumie, bo zwierzak nie jest pierwszym, który do niej wróci z adopcji.
Jutro Nasz Pies nie będzie już nasz. Fizycznie i formalnie, bo psychicznie i emocjonalnie nie umiem (i nie chcę) się z nim wcale rozstawać.
Od wczoraj siedzę w kawalerce i ryczę jak bóbr. Nie mogę patrzeć w te wielkie piwne oczy wgapione we mnie, bo łzy nie przestają płynąć.
Serce mi pęka.
A słowa Dyrektora Wykonawczego, że jesteśmy ważniejsi niż pies i nie możemy być jego więźniami we własnym domu, choć niby logiczne, nie koją ani poczucia winy, ani wyrzutów sumienia...