Łakomczuchem jestem ja. Łakomczuchem jest Mąż. Oboje lubimy jeść. Smakołyki sprawiają nam radość. Podobnie jak testowanie nowych smaków, choć nie zawsze to, co ładnie wygląda, odpowiada naszemu podniebieniu - jak choćby kolorowe galaretki, które kupiłam, bo przypominały mi dzieciństwo.
Za to frytki belgijskie były już niczego sobie. A napój kawowy na zimno (własnoręczny wynalazek Dyrektora Wykonawczego) oraz kiełbasa z patelni (również dzieło Głosu Rozsądku) wpisały się na listę ulubionych i do powtórzenia.
Niestety - jak się je (zwłaszcza niezdrowo i kalorycznie), to się tyje... Lato bezlitośnie obnaża wszystko (czytaj: oponki na brzuchu i boczki), co w chłodniejsze dni można jeszcze jakoś ukryć pod kilkoma warstwami odzieży.
Pojedli, więc teraz będą pić...
A tak całkiem poważnie - obiecałam sobie, że ograniczam słodycze na rzecz owoców i warzyw. Całkowicie zrezygnować ze słodkości jeszcze nie umiem, więc póki co nie gromadzę w domu żadnych zapasów niebezpiecznego w skutkach jedzenia.
Dzisiaj po raz pierwszy w tym sezonie posmakowaliśmy polskich truskawek. Wreszcie ich cena nie była zaporowa, więc skorzystaliśmy z okazji. Już nie mogę się doczekać robionych przez Męża koktajli z dodatkiem tych pysznych czerwonych owoców.
Okazało się, że tak dobrze nam znane ulice naszego miasta pełne są niespodzianek. Podczas długiego weekendu trafiliśmy na dwie z nich - kolorowo uśmiechnięty hydrant oraz nową fontannę w kształcie dmuchawca. Wrócimy do tej ostatniej, by podejrzeć jak wygląda wieczorem mieniąc się wieloma barwami iluminacji.
Przedwczoraj biały szczawik prezentował się właśnie tak...
Dzisiaj, zaledwie dwa dni później, wygląda jeszcze lepiej. Co prawda do stanu swojego różowego sąsiada sporo mu brakuje, ale wierzę, że za jakiś czas odrobi wszelkie straty spowodowane przez żarłoczne mszyce.