Towarzyszyłam mamie w poczekalni przed badaniem TK. Siedziałyśmy tam w sumie ponad dwie godziny. Następnego dnia odwiedziła mnie w kawalerce i piłyśmy razem fantastyczne w smaku biedronkowe wino jeżynowe - czerwone i słodkie. Jutro wybieramy się tylko we dwie do lumpeksu. Cieszą mnie takie chwile, choć nieraz trudno mi słuchać narzekania rodzicielki.
Odnoszę wrażenie (graniczące wręcz z pewnością), że ponieważ sama kiedyś marudziłam ile wlezie, ale wciąż pracuję nad zmianą swojego myślenia, bezbłędnie wyłapuję ludzi pokroju narzekaczy i uciekam od nich jak najdalej, gdyż obcowanie z takimi osobnikami nie należy do przyjemności i szkoda mi na to zarówno czasu, jak i nerwów.
Warsztaty pisania ikon, które (na szczęście) dobiegły już końca od początku tego roku (wtedy zaczęliśmy przenosić rysunek Pantokratora na deskę) były dla mnie trudnym (aczkolwiek pouczającym) doświadczeniem. I nie mam na myśli braku zdolności plastycznych. Chodzi mi o atmosferę.
Dorosłe, bądź co bądź, kobiety - matki, żony, nieraz nawet i babcie prześcigały się jedna przez drugą w porównywaniu - która szybciej, która lepiej, która dokładniej... Siedziałam, patrzyłam, słuchałam - nieraz otwierał mi się przysłowiowy nóż w kieszeni, ale dotrwałam dzielnie. Po wakacjach nie zamierzam już chodzić na zajęcia, chociaż wciąż marzy mi się napisanie Pneumatofory.
Praca nad ikoną to forma modlitwy i medytacji. Do tego potrzebna jest cisza i spokój. Na warsztatach nieosiągalne. W domu byłoby pod tym względem idealnie, lecz tu nie mam się jak skonsultować z prowadzącą (a sama jestem laikiem), a także pozbawiona jestem farb, bejcy, werniksu, z których korzystałam w grupie.
Może kiedyś jeszcze wrócę do tej swojej wymarzonej ikony, ale nie mam parcia, ani poczucia, że jak tego nie zrobię, to mnie coś ominie albo świat się zawali. O nie... Spokój ducha jest bezcenny - wiem o tym od dawna.