Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

wtorek, 23 sierpnia 2016

2221. Dream team w akcji

W poniedziałek, razem z Mężem, "załatwiliśmy" naszego ulubionego doktora. Dyrektor Wykonawczy dostał receptę na trzy medykamenty, a ja zalecenie kupna glukozaminy na moje kolano. Opinie są podzielone na temat łykania tej ostatniej. 

Ortopeda mamy, która ma dokładnie ten sam problem (i z tym samym kolanem) co ja wręcz stwierdził, że szkoda żołądka i pieniędzy na tamte tabletki. U rodzicielki sprawy zaszły już tak daleko, że konieczne były trzy zastrzyki z kwasu hialuronowego i dopiero po nich kolano odzyskało (jako tako) swoją sprawność.

Wczoraj Mąż zaliczył pierwsze wyjście na basen. Dzisiaj nie miał już ani siły, ani ochoty (o tym dlaczego napiszę za chwilę) pływać, więc w ramach relaksu biernego wybrał się do kina.

Dzisiaj nasz trzyosobowy dream team konsumował chińskie przysmaki, czyli sajgonki, kaczkę oraz cielęcinę w pięciu smakach, z makaronem i surówką - wszystkie dania do podziału, więc talerze i tace swobodnie krążyły pomiędzy nami.


Mama najedzona i zadowolona, korzystając z okazji bytności w galerii handlowej (oraz moich dwóch kart rabatowych w sieciówkach obuwniczych) wyraziła chęć odwiedzenia obu sklepów i tu się zaczęło...

Ja jak to ja byłam już przetrenowana w bojach (wszak przetarłam szlak jakiś czas temu), ale Mąż nieświadomy tego, co go czeka, poddany został ciężkiej próbie cierpliwości. Podsumował nas potem, że spędziłyśmy prawie dwie godziny pomiędzy półkami z butami.

Rodzicielka na hasło "wyprzedaż" jak w amoku gorączkowo szukała pudełek z czerwoną naklejką cenową oraz magicznym numerem 36, a ja posłusznie wyciągałam wskazane przez nią opakowania, pokazując ich zawartość. Mierzenie obuwa oraz proces decyzyjny to oddzielna historia, ale spuszczę na nie kurtynę milczenia.

Koniec końców plon zakupowy zrealizowany z nawiązką, przedstawia się następująco:
- mama - cztery pary butów (klapki i sandały),
- ja - trzy pary - planowane i upatrzone w sieci męskie (!) sztyblety oraz prawie na siłę  (i poza jakimkolwiek programem) kupione przez rodzicielkę tenisówki i sandałki,
- Dyrektor Wykonawczy - jedna para - obuwie do wody - nabyte jeszcze przed konsumpcją, bez obecności rodzicielki.



A teraz poważnie - jestem niezmiernie wdzięczna Mężowi za poświęcenie, cierpliwość i wyrozumiałość, jakimi się wykazał, bo zdaję sobie sprawę ile go to czekanie na nas kosztowało. 

Jeśli chodzi o mnie, zakupy robię szybko, konkretnie i zdecydowanie. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek tak długo przebywała w galerii handlowej. 

Ale najważniejsza w tym wszystkim była mama. Widząc jej radość (zupełnie jak u małej dziewczynki), uśmiech na twarzy, a potem wręcz głupawkę podczas mierzenia, nie miałabym ani serca, ani sumienia jej poganiać.