Jeszcze w sobotę miałam na sobie zwiewną i falbaniastą spódnicę, cienką bluzeczkę oraz sandałki, a zaledwie dzień później drżałam jak osika w dżinsach, T-shircie, zamotanej wokół szyi chuście, bluzie z kapturem i balerinach. Z upalnego lata w deszczową, zimną i wietrzną jesień. Jak skok na głęboką wodę.
Różne fajne hasła można spotkać wszędzie. Pierwszy na torbie w witrynie sklepowej, a drugi na ścianie tuż przy rejestracji w przychodni, w której zapisaliśmy się z Mężem do okulisty. Co prawda dopiero na styczeń, ale jest szansa, że w tamtym miejscu zostaniemy potraktowani poważnie.
Wzięło mnie na sentymenty już wcześniej (żeby nie było, że to pogoda tak na mnie działa) i wreszcie zrobiłam porządek z naszymi przedślubnymi i już małżeńskimi zdjęciami. Osobny folder, a w nim ponad dwieście fotek do wywołania. Dwa oddzielne albumy czekają na półce. Będzie piękna pamiątka na papierze, a nie tylko na dysku.
Bardzo chce mi się rosołu, ale ten ugotuję dopiero w niedzielę. Za to jutro szykuje się kalafiorowa na kurczakowym skrzydełku, podudziu i udźcu bez kości. Tak więc sezon na własnoręcznie gotowane zupy można uznać za otwarty.