Czuję się trochę jak ptasia mama. Fakt - sama sobie jestem winna, bo to ja zaczęłam akcję dokarmiania latających stworzeń, za co jestem ganiona przez Męża. Tak naprawdę nie tyle chodzi o konsumpcję, lecz o to, jakie "pamiątki" po niej zostają.
Wszystko zaczęło się od zaprzyjaźnionej już pary sierpówek, które oswoiły się na tyle, że jadły z ręki i sporo czasu spędzały na parapecie i balustradzie. Przy tym cierpliwie i ze stoickim spokojem znosiły moje zapędy fotograficzne.
Czego nie dadzą rady zjeść sierpówki, tym nie pogardzą kawki. Pojawiły się również i sroki. A na koniec i tak przylecą wróble i wyczyszczą wykładzinę na balkonie. Te ostatnie są zbyt szybkie, by je uwiecznić na zdjęciach.
A w klatce w domu już trzeci miesiąc mieszka sobie z nami Agent 007, czyli Pepe, o którym niebawem napiszę więcej.