Szczere opowiedzenie o swoich emocjach najbliższemu sercu człowiekowi, czy bycie tym, który dowiaduje się o bólu egzystencjalnym tego, kogo kocha - nie wiem co jest trudniejsze.
Wpadłam we własne sidła - sidła poczucia kontroli i planowania. Za dużo chciałam zrobić naraz. W końcu nie dałam rady zrobić nic. Odpuściłam, ale wciąż nie dałam sobie prawa do bycia słabą. I posypałam się w drobny mak.
Rozważałam różne opcje łącznie z wizytą u psychiatry, czy spotkaniem z terapeutą. Tylko po co? Psychotropy stłumiłyby jedynie objawy, ale nie dotarłyby do źródła tego, o czym doskonale wiem. Na terapii nie odkryłabym niczego nowego, z czego nie zdawałabym sobie sprawy.
Tak jak nikt nie jest w stanie pozbawić mnie mojej siły, tak samo nikt nie jest w stanie dodać mi swojej. Bo ona była, jest i będzie we mnie.
Wzięłam więc sprawy w swoje ręce. Powoli, metodą małych kroczków. Z potknięciami, upadkami, cofaniem się, z wszechobecnym bólem duszy, ze łzami w oczach, ze ściśniętym gardłem.
Jedynym, który o wszystkim wie, jest Mąż. Ten, który kocha. Ten, który wspiera. Ten, który słucha. Ten, który milczy. Ten, który mówi do mnie bardzo mądre słowa:
"Bóg dał nam wolną wolę, a nie pełną kontrolę".
"W życiu nie chodzi o to, żeby planować, ale żeby żyć".
"Sensem życia jest przeżywanie własnego życia, a nie poszukiwanie sensu poza nim".