Wczorajszym rankiem Mąż zażyczył sobie tabletkę do ssania na gardło. Dałam mu listek z sześcioma sztukami zaznaczając, że ma wyssać maksymalnie cztery, bo to nie cukierki. Ostatnim razem bowiem w ciągu ośmiu godzin zjadł wszystkie i twierdził z wyrzutem, że mu zabrakło.
Przed południem poszłam zapłacić za wynajem właścicielce kawalerki oraz odebrać od niej czujnik czadu, a potem pojechałam z wypełnionym wnioskiem o legitymację do organu orzekającego niepełnosprawność. Miałam na sobie tę samą kurtkę co zwykle, pod nią warstwy na cebulkę i mnie przewiało.
Po powrocie z pracy Dyrektor Wykonawczy wybrał się do mamy, żeby zabrać z szafy mój zimowy kożuszek. I to był strzał w dziesiątkę, genialny pomysł i decyzja dnia.
Dzisiaj piątek, choć dla nas jak niedziela, bo msza w kościele. Jako że od lat uprawiamy churching, wybór padł na świątynię położoną około pół godziny drogi na piechotę od domu. Zakutani maksymalnie, z ograniczoną możliwością swobodnego ruchu szyją, zmarzliśmy tak straszliwie, że mimo iż jestem fanką zimy, nie pamiętam kiedy ostatnio tak się trzęsłam.
No i trzeba było zmienić plany.
Jutro mieliśmy razem z rodzicielką z racji moich przypadających na niedzielę urodzin siedzieć w galerii i konsumować niezdrowe (ale smaczne) jedzenie, lecz z racji zapowiadanych mrozów, przełożyliśmy to wyjście na jakąkolwiek inną sobotę.
Mieliśmy też wraz z Mężem iść na długi spacer do ośnieżonego lasu, ale i jego i moje zdrowie są niewarte, by je tak lekkomyślnie stracić. Dlatego będziemy siedzieć w domu, jeść i pić do woli, bo ja nie zamierzam nawet wychylać nosa za drzwi.
W tej chwili odczuwalna temperatura na zewnątrz wynosi -22 stopnie, a jutro ma być jeszcze zimniej. Strajkuję, zostaję.
Zdjęcie jest zapowiedzią następnego (ptasiego) postu. Ale najpierw zagadka - ilu skrzydlatych przyjaciół znajduje się na powyższej fotce?