Jako że Mąż w naszej mikroskopijnej kuchni cierpliwie i z wytrwałością wielką we wczoraj nabytym dziadku (a właściwie grzybku) do orzechów rozłupuje miseczkę z zawartością wyżej wymienionych, korzystam z okazji i podzielę się wrażeniami z dzisiejszego spaceru.
Dobrze, że przezornie założyłam nie śniegowce jak zazwyczaj, lecz bardziej nieprzemakalne buty, gdyż z nieba co rusz padał ni to śnieg, ni to deszcz. Razem z Dyrektorem Wykonawczym już kiedyś wymyśliliśmy na ten opad dwie nazwy - deszczośnieg lub śniegodeszcz - w zależności od tego, co akurat przeważa.
Trochę mgły, sporo wciskającej się nawet pod ubranie wilgoci, ale za to niebywała wręcz cisza (momentami taka, że słychać było tylko spadające z nieba krople), spokój i mało ludzi, wśród których przeważali biegacze - zarówno ci tradycyjni, jak i ci na nartach.
Na "dzień dobry", bo tuż po wejściu do lasu, spotkaliśmy zająca, który stanął jak wryty na nasz widok. Podobnie zresztą jak my, zupełnie nieprzygotowani i totalnie zaskoczeni.
Mało zdjęć, gdyż opady nie są wskazane dla aparatu. W pamięci zaś chwile bezcenne, pełne radości, uśmiechu i tradycyjnych selfie z Mężem.
Obiad był "na mieście". Oto najlepsza wątróbka, jaką kiedykolwiek i gdziekolwiek jadłam (a przyznam się, że generalnie wątróbki nie znoszę). Z cebulką, kiszoną kapustą, ziemniakami i kompotem. Od siedmiu lat serwowana wciąż w tym samym miejscu i równie pyszna jak za pierwszym razem.